Dziadek Marian był zawsze takim małym dziadkiem. Zawsze też był raczej stary. Takim go pamiętam. Chodził przygarbiony, zupełnie jakby przyciągany mocniej przez ziemię. Kiedy zachorowal mój chomik, tak poniekąd obłożnie, aby skrócić mu cierpienia, dziadek rzucił nim parę razy o ścianę. Ale chomik nie chciał umierać. Sprężył się tylko w jakimś takim akcie protestu przeciwko śmierciom okrutnym i może nawet wykrzywił pyszczek w bólu. Zaczęłam prosić dziadka by przestał. I przestał, choć trochę był jednak zdziwiony, że takie małe zwierzątko, a tak bardzo trzyma się życia.
Kiedy byłam malutka, dziadek zabrał mnie kiedyś na sanki do parku. Zimy wtedy były poważne, a ja miałam czerwony kombinezon. Ten park to przypominał las. Drzewa po obu stronach, ścieżka wydeptana przez zwolenników zimowych spacerów. Padał śnieg i dziadek zaczął biec takim małym truchtem. Nie zauważył wcale kiedy zsunęłam mu się z sanek lądując w puszystym śniegu. Jak wielka kropla krwi na idealnie białym puchu. Uderzyłam w najbardziej dramatyczny z płaczów, lecz dziadek biegł dalej. Biegł przez ten las, chyba trochę zachwycony tym, że w biegu sanie straciły jakby na wadze. Kiedy potem po mnie wrócił przerażony, w popłochu, z rozszarpanym na strzępy oddechem, ciągle tam byłam. Wbita w ten śnieg jak czerwony kołek. Odratował mnie, a potem długo rozcierał mi zmarznięte stopy nad piecem.
Pamiętam też jak już był bardzo chory. Tak powolutku stawiał kroki, kiedy z trudem przemieszczał się z pokoju do łazienki. Z każdym dniem robił się też chyba coraz lżejszy. Kurczył się, zasuszał, a potem odszedł z tego świata, szurając nogami po dywanie.
Babcia Maria żyła jeszcze długo po jego śmierci. To pewnie dlatego pamiętam ją dużo lepiej. Taka była energiczna, szczupła, całkiem ruchliwa. Zimą nosiła czarne karakuły i taką futrzaną czapkę, którą przywiozła z którejś z radzieckich republik. Była podróżniczką na wschód. Zwiedziła chyba cały Związek Radziecki i z jakiegoś powodu także Egipt. Potem zaczęła tracić pamięć. Upierała się, że nie zna mojej mamy i że preferuje tą miłą rudą panią, która przyjeżdżała z wizytami z Lubania Śląskiego. Coraz częściej nie kojarzyła, że ta ruda pani to w gruncie rzeczy jedna z jej córek. Ciągle też podejrzewała mojego tatę o różne drobne kradzieże. A to że pończochy jej zabrał, a to że podkoszulkę w prążki. Telewizor pożyczyła Rumunom. Przyszli kiedyś do niej do domu jak gotowała obiad i zapytali czy mogą go zabrać. Nie miała nic przeciwko. Wtedy to, mama moja zdecydowała, że babcia będzie mieszkać z nami.
Babcia miała jednak inne plany. Ona po prostu chciała wrócić do domu, choć przecież nie pamiętała już wcale gdzie jest ten dom za którym tak tęskni. Wymykała się nam jednak od czasu do czasu w tych swoich karakulach i z reklamówką pełną rajstop. Dzień wcześniej pytała ni stąd ni z owąd: a powiedz mi Agatka, czy tu gdzieś jeżdżą autobusy do Będzina? Bezpośrednio do, to nie jeżdżą, a czemu babcia pyta? A tak wiesz sobie się pytam. Z ciekawości tylko – odpowiadała i szkła pakować pończochy do plastikowego worka.
Raz ją siostra w turbanie z ręcznika na głowie po osiedlu goniła bo babcia odczekała aż Daga wejdzie pod prysznic i w chwilę potem wymknęła się na autobus do Będzina. Dagmara przez osiedle z mokrą głową w środku zimy co sił w nogach na przystanek gnała by w ostatnim momencie powstrzymać ją przed wejściem do autobusu w nieznane.
Ona też w końcu zaczęła zanikać. Robiła się coraz mniejsza, coraz bardziej krucha. Jak porcelanowa laleczka o białych jak śnieg włosach. Pamiętam jak kiedyś zobaczyłam ją siedzącą na krześle na balkonie. Siedziała tam jakby pochwycona w momencie. Wiatr rozwiewał jej delikatnie włosy a ona dłońmi głaskała swoją twarz. Czas przycupnął na balkonowym parapecie i gapił się na nią w zachwycie. Drzewa nie ważyły się nawet drgnąć, świat stał w miejscu, powietrze miało kolor rozedrganego srebra. Stałam w głębi pokoju jak wryta na wstrzymanym do nieprzytomności oddechu, patrząc jak moja babcia dotyka innego wymiaru.
To był akt totalnie surowej intymności, pożegnanie życia, przygotowania do transformacji.
Niedługo potem przyjechała miła ruda pani z Lubania Śląskiego. Jedna z trzech sióstr, jedna z trzech córek. Wtedy babcia Maria zamknęła oczy. Jej drobne ciało wzięło jeszcze jednen oddech po czym puf, uwolniło ostatnie okruchy życia. Babcia Maria odeszła trochę inaczej niż dziadzio Marian. W pewnym sensie lżej i bez szurania nogami po dywanie. Puf. I już jej nie było. Odeszła w magicznym kontekście.
Witam. Czytałam i płakałam. Ty piszesz o dziadkach, wspominasz… A mnie przypominają się chwile spędzone z ojcem. Brakuje mi go strasznie. Dziadek jest już po dziewięćdziesiątce i ma się dobrze, a ojciec zniknął po sześćdziesiątce. Życie stawia nas w przeróżnych sytuacjach, ale wiem, że nie chciałabym przeżyć swoich dzieci. To musi być straszne. Pozdrawiam. 😉
PolubieniePolubienie
Agnieszka, dziękuję za ten komentarz. Dzielenie się tymi najboleśniejszymi doświadczeniami to taka trudna rzecz. Ty na dodatek dotknęłaś tematu, który rzeczywiście jest na swój sposób straszny i trudno nawet o nim rozmawiać, bo jest w nim nie tylko okrucieństwo ale i swego rodzaju perwersyjny wręcz bezsens. Z drugiej strony śmierć jest nieodłączną częścią życia. Na poziomie intelektualnym jest to całkiem zrozumiałe. Na poziomie serca jest wielki ból. I jak nigdzie indziej, tutaj akurat, życie pozostawiło nas bez półśrodka. Tak to do mnie właśnie dotarło…. Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie