Grudzień 2016. Nie wiem jak na to wpadliśmy, ale Boże Narodzenie postanowiliśmy spędzić na Kubie! Wylot z Tijuany via Mexico City do Hawany. Amerykańska kombinatoryka, bo ciągle nie byliśmy pewni na ile przepisy zakazujące Amerykanom podróży stricto turystycznych na Kubę brane są na poważnie. Wcześniej wyczailiśmy, że AirB&B już działa na Kubie, chociaż słyszeliśmy też, że amerykańskie karty kredytowe procesuje się via Kanada, bo z kolei Kuba, nie raczy ich przyjmować. Dziwny jest ten świat doprawdy, ale you gotta do what you gotta do. My mięliśmy w planie 8 dni na wyspie, która za czasów mojego dziecięctwa statkami słała zielone, kwaśne pomarańcze do europejskiego bloku komunistycznego i która w pewnym momencie historii świata bliska była od rozpętania trzeciej wojny światowej.
No więc zrobiliśmy rezerwacje, po czym przy pomocy google translator napisaliśmy do naszych kubańskich hostów, że no cóż… przyjeżdżamy! Hawana oh na na! Odpisali, potwierdzili, dodali, że z internetem bywa cienko więc musimy wziąć pod uwagę, że potyczki komunikacyjne to część życia po prostu.
Nie ukrywam! Byliśmy podekscytowani. Na lotnisku w Mexico City zakupiliśmy carte de tourismo, bo bez tego nie ma wjazdu na Kubę. Potem samolot był spóźniony, ale ostatecznie znaleźliśmy się w hawańskiej przestrzeni powietrznej, gotowi do lądowania. I wtedy, nie wiem czemu, poddani zostaliśmy dezynfekcji w sprayu. Jak jakieś bakterie, które należy zneutralizować. Mówiłam już, że dziwny jest ten świat? Mówiłam.
Lotnisko w Hawanie to powrót do przeszłości. Tak wyglądała i nasza komuna i urzędnicy też się nigdy nie uśmiechali. Podałam polski paszport i dostałam stempelek. Wes podał amerykański i nawiązał konspiracyjne porozumienie z urzędniczką, która wpuściła go na Kubę bezśladowo. Just in case – jak to mówią – na wszelki wypadek.
Krępująca atmosfera śmiertelnej powagi zniknęła niemalże natychmiast po dotarciu do holu głównego lotniska. W jej miejsce wkroczył taksówkarski jarmark. Każdy chce tam złapać pasażera, bo to doskonałe źródło dochodu na Kubie. Kto ma furę ten jest król. Ustawić się może całkiem przyzwoicie, choć mówili nam różni lokalni znajomi w temacie obeznani, że jakąś tam część zarobku każdy i tak oddać państwu musi. Czy to prawda? Nie wiem. Ale powtarzam dla efektu małej sensacji.
I tu pojawia się kwestia waluty. Bez niej nawet taxi król nigdzie człowieka nie powiezie. CUC to oficjalny pieniądz kubański dla turysty. Moneda nacional, to grosz dla lokalnych mieszkańców. Różnica? Ano zasadnicza! CUC przebija dolara amerykańskiego, a MN to już mówiłam, grosz po prostu. Kubański naród dobrze jednak wie, bo zmysł biznesowy to ma doskonale rozwinięty, że w CUC-ach ma cię turysto kasować. Nawet jak płacisz MN to całymi sakiewkami, bo ciągle cena dla turysty to cena dla turysty. A że CUC to waluta, która istnieje wyłącznie na planecie Kuba, to i jej wartość jest taka, jaką władze planety sobie ustalą. Dodatkowo jak chcesz dokonać wymiany w kubańskim kantorze zwanym CADECA, to lepiej żebyś amerykańskich dolarów nie oferował, bo Cię planeta uraczy obligatoryjną 10% karą, którą kasuje za bezczelnego dolca z Ameryki. No dziwny jest ten świat i tyle. I do tego wcale nie taki tani jak się wszystkim powszechnie wydaje.
Znając powyższe info z przewodnikowej literatury, przyjechaliśmy na Kubę z kieszeniami wypełnionymi meksykańskim peso. Pierwszą wymianę waluty zrobiliśmy już na lotnisku, bo po pierwsze potrzebowaliśmy na taryfę, a po drugie kurs i tak w całej Hawanie utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie. Bogatsi o wiele CUC-ów wyszukaliśmy sobie następnie kierowcę w holu lotniskowym, uzgodniliśmy cenę i przez noc, bo było bodajże po 23:00, pomknęliśmy przez opustoszałe, wytapetowane totalną komuną obrzeża Hawany do Centrum miasta. Jazda obwodnicą nie zrobiła na nas większego wrażenia. Wszak byliśmy wszyscy w podobnej scenerii i znaliśmy ją, że tak powiem, z domu. Kiedy jednak wjechaliśmy w miasto, tak poniekąd dosłownie, skręcając ni stąd ni zowąd w pierwszą lepszą ulicę, krajobraz wyglądał na lekko powojenny, może po-katastrofalny. Ciemno wszędzie, dziury w asfalcie i wszechobecna rudera. A w głowie nowo kiełkująca myśl natrętna, że teraz to nas maczetą potraktują. Samochód nagle się zatrzymał w środku ciemni absolutnej, kierowca wysiadł z niego i podszedł do bagażnika. Po maczetę, darła mi się myśl w głowie. Po walizki, w rzeczywistym stanie rzeczy. Wytargał nam te walizy na chodnik, rękę po CUC-i wyciągnął, po czym na pełnej rurze wydechowej, oddalił się w nieznane.
Instrukcje naszych Air B&B hostów kazały nam dzwonić dzwonkiem do drzwi aż te odbrzęczą i odpuszczą blokadę. Świat według instrukcji zadziałał bezbłędnie. Najciszej jak potrafiliśmy, wspięliśmy się po schodkach do salonu, gdzie Maria niejaka, poprosiła o nasze paszporty i przekazała nam klucze do jednego z pokoi. Prostota nade wszystko. Żadnych tam ozdób, upiększeń, łóżko, stolik z krzesłem, okiennice klasycznie wypaczone. Za to sufit wyższy niż pokój szeroki. Stare, naprawdę stare budownictwo. Pokój był z łazienką, z prysznica woda kapała kroplami. Na prysznic nie było więc co liczyć, ale mięliśmy butelkę litrową po wodzie, więc nakapaliśmy sobie wody na tyle by przynajmniej twarz przemyć. Kiedy Maria przyniosła nasze paszporty byliśmy jedną nogą w krainie marzeń sennych. Pierwsza noc w Hawanie. Spaliśmy jak dzieci do białego rana.
Przebudzenie było poniekąd doskonałe. Gwar za oknem wspiął się na wysokość trzeciego piętra. Dzieciaki pokrzykiwały, kobiety rozmawiały, psy szczekały, fury warczały, konie stukały kopytem, a butelki mleka uderzały dźwięcznie jedna o drugą. W oknie naprzeciwko ktoś włączył kubański jazz. Wybudziłam mózg i ciało, ale oczu nie otwierałam. Wszystko było dźwiękiem dookoła i jakoś tak ta muzyka ulicy wydała mi się zjawiskowo piękna. Więc ją sobie potrzymałam w sobie przez chwilę. Bo mogłam, bo miałam wakacje przecież, a to był kubański reset, który włączył mi się szybciej niż myślałam.
Prysznic tym razem zadziałał. Kąpaliśmy się migiem, żeby wody dla każdego starczyło. Muzyka za oknem była już całkiem głośna. Byliśmy wdzięczni, że nasze Air B&B miało wliczone śniadanie jako, że sama myśl o kawie dawała nam przyjemność. Jej zapach zresztą, już było czuć. Wypełzliśmy więc z naszego pokoju na salon główny gdzie serwowano śniadanie. Do naszego stolika dosiadł się na chwilę starszy pan. Płynnym hiszpańskim opowiadał i opowiadał, a my koszmarnie połamanym Espanol odpowiadaliśmy: somos Polacos, vivmos en los Estados Unidos. Usted, qué recomienda en la Habana? No i starszy Pan nam polecał, to i owo i jeszcze więcej czego pojąć nie byliśmy w stanie. Ale jedno pojęliśmy dobrze, że uważać na kieszonkowców musimy i naciągaczy wszelakich i że najbezpieczniej będzie jak dokumenty zostawimy w pokoju, bo doprawdy nie chcemy aby zaginęły nam na Kubie. No przecież. No ba. No doprawdy.
Po śniadaniu ruszyliśmy na miasto. Plan był taki by poszwendać się po ulicach zaczynając od Havana Central i powoli zmierzać w kierunku starej Hawany. Szybko też poddaliśmy się rytmowi miasta, które wchłonęło nas bez mrugnięcia okiem. Ruch na ulicach od razu wprawił nas w doskonały humor. Miasto wrzało, bulgotało, kipiało od gwaru, od akcji wszelakiego rodzaju. Słynne amerykańskie samochody z lat pięćdziesiątych tęczowym kolorem sunęły sznurkiem, a ludzie wsiadali i wysiadali z nich co chwila. Hawańczycy podobno tak podróżują po mieście. Tak też sobie dorabiają. Szliśmy chodnikiem pełnym dziur dusząc się od smrodu spalin. Czegoś takiego jeszcze chyba nie doświadczyliśmy w życiu. Oddychać naprawdę się nie dało w tym spalinowym smogu, ale co było robić. Dzielnie więc brnęliśmy do przodu.
Po drodze minęliśmy stragan z mięsem. Oczy, ze zdziwienia, otworzyliśmy najszerzej jak to możliwe. W 30 stopniowym upale, na poobijanej ladzie leżało sobie różowiutkie mięcho. Muchy szwadronami podchodziły pod tą wypasioną ucztę, ludzie za to z własnymi reklamówkami, do których straganiarz wrzucał co tam mu się do ręki wzięło.
Po drugiej stronie ulicy okno szeroko otwarte, a przy nim zatrzymujący się na małą czarną przechodnie. Kawę serwuje się tutaj w mini filiżankach. Zamawiasz, płacisz, jednym haustem wypijasz i idziesz dalej. Taki coffee stop. Expresso esspresso. Minęliśmy jakiś sklep. Sytuacja jak z powrotu do przeszłości. Na wystawie mleko i papier toaletowy. Poza tym półki sklepowe świecące pustkami. Przed budynkiem tuż obok, mężczyzna wrzucił materac na dach samochodu. Chłopaki na pierwszym piętrze remontowali balkon. Przytargali skądś kolumienki które wyglądały jak mini Kariatydy. Balkon pomalowali na turkusik bo kolor rządzi na Kubie. W bocznej ulicy dzieciaki grały w piłkę. Muzyka grała wszędzie. Z rur wydechowych wydostawał się czarny dym. Ludzie byli autentyczni. Turystów niewielu.
Szliśmy tak sobie przez miasto i przez to hawańskie życie i chłonęliśmy ile wlezie. Głowa kręciła się nam dookoła jak trąba powietrzna. Ludzie, budynki, samochody. Wszystko przesycone kolorem, choć co do budynków, to nie tylko kolor był ich udziałem ale również kompletna ruina. Fasady niegdyś pięknych budowli sypały się teraz z braku renowacji. A że sposobem na przykrycie brzydoty jest farba to i szczodrze nią tu operują na każdym kroku. Mało kogo stać na poważny remont. Nie w tej części miasta. Nie w Havana Central.
I gdy tak snuliśmy się przejęci i zachwyceni, podszedł do nas nagle młody Kubańczyk. Szeroki uśmiech malował się na jego twarzy, spojrzenie miał pewne i też zachowywał się tak jakbyśmy się znali. Polacos! Zawołał, na co odpowiedzieliśmy niekłamanym zdziwieniem i serią pytajników. Szybko przeszedł na angielski i dawaj męża mi bałamuci obietnicą, że najprawdziwsze kubańskie cygara zwijane na kobiecych udach, po niewysokiej cenie nam sprzeda. Historię do tego szybko dorobił, mówiąc że tylko dzisiaj oryginalne cygara są dostępne po taniości bo tylko dzisiaj robotnicy fabryki cygar mają prawo sprzedawać towar poza fabryką i po niższej cenie. I choć mój personalny czuj mi podpowiedział od razu że to ściema tzw turystyczna, to jednak nabrać się dałam bo męża Kubańczyk wsysnął mi na amen. Co było robić. Polazlam za nimi. Za mężem i za Kubańczykiem. Aż skręciliśmy w wąska uliczkę, przekroczyliśmy próg jakiegoś podejrzanego domu i znaleźliśmy się w zaniedbanym pomieszczeniu, w którym nasz nowo zakolegowany Kubańczyk oraz jego kolega, jak mniemam, paser, zapoznali nas z wachlarzem najlepszych kubańskich cygar w cenie $200 za pudełko. I może to był i deal na jaki czeka każdy turysta i wielbiciel cygar kubańskich, ale nie na takie deal’e byliśmy przyszykowani. Pożegnaliśmy więc naszego przyjaciela dziękując mu za szczere chęci i udaliśmy się w dalszą drogę. Niestety Kubańczyk już się do nas nie uśmiechnął.
Nie zraziliśmy się tym jednak wcale, przygotowani na to, że rozczarujemy jeszcze niejednego kubańskiego obywatela. Długo nawet nie musieliśmy czekać, bo oto tuż po dotarciu do Parku Centralnego dopadł nas Che Guevara. Prawie we własnej osobie. Więc wiadomo, że chcieliśmy z nim zdjęcie. Daliśmy dolara, ale jak się okazało, mało. Wyciągnął zdjęcie rodziny i oświadczył, że jeść muszą. Racja, pomyśleliśmy i daliśmy drugiego dolara, ale ciągle nosem kręcił. Po trzecim dolarze nas zdenerwował, więc rzuciliśmy adios Che i pozostawiliśmy go zanurzonego w turystycznym hejcie.
Naszą uwagę porwały okoliczne monumenty i korowody kolorowych samochodów. Staliśmy w końcu naprzeciwko Teatru Wielkiego, Gran Teatro de la Habana, klasycznie neoklasycznego z piękną fasadą. Tuż obok gmach Kapitolu do złudzenia przypominający Kapitol w Waszyngtonie, aczkolwiek nie będący jego repliką. Ukończony w 1929 roku pozostawał najwyższą budowlą w Hawanie aż do 1950 roku. Obecnie mieści się w nim Kubańska Akademia
Nauki, chociaż rząd kubański podobno rozpoczął jego restaurację z niecnym zamiarem przekonwertowania go na powrót w gmach o wymiarze politycznym, czyli w Zgromadzenie Narodowe. Wiadomo! Polityka potrafi! Na wszystkim swoje brudne łapy położy i nawet najprawdziwsza nauka nie ma z nią szans.
Po obowiązkowych zdjęciach ruszyliśmy dalej. Tym razem doskoczyła do nas dziewczyna. Wysoka, szczupła, uśmiechnięta. Zapytała czy wiemy co to Buena Vista Social Club. Pewnie że wiedzieliśmy. W końcu od paru dni nucilismy Dos garenias para ti. Jej pytanie obudziło we mnie wspomnienie. Który to był rok, nie pamiętam, ale byliśmy na Malcie w Poznaniu. W rzędzie przed nami siedział Dariusz Kordek, na scenie Ruben Gonzalez w wieku, który każe chylić czoła. Mój Boże, jakże oni wtedy zagrali i zaśpiewali! Mój Boże, jaki to był fajny, beztroski czas mojego życia.
Więc skąd to pytanie szczupła, uśmiechnięta dziewczyno? Wigilijny koncert się szykuje, wyjaśniła dziewczyna. Buena Vista Social Club bowiem to koncept grania muzyki z udziałem wielu muzyków i równie wielu wokalistów. Niektórzy z nich to prawdziwe sławy, trajkotala dziewczyna. Super talent. Na scenie moc. Instrumentów i głosów. Dwa drinki wliczone w cenę, kusiła zamknięta w tym uśmiechu jak w stop klatce. I ona dzieci miała. I one musiały jeść. Poszliśmy więc za nią, zobaczyć gdzie to ten koncert i za ile. Była Wigilia a my nie mieliśmy żadnych planów. Buena Vista Social Club zatem, pomyśleliśmy. Zamiast pasterki. Amen.
Tego dnia przeszliśmy jeszcze kawałek dalej w stronę starego miasta. Szukaliśmy baru, w którym moglibyśmy usiąść na drinka i przekąskę. Wybraliśmy sobie taki całkiem nieduży, przy małym, gwarnym placu. Fajny, klimatyczny. Kiedy wyszliśmy gotowi iść dalej natknęliśmy się na grupkę rowerowych taksówkarzy. Rower to również bardzo popularna forma przemieszczania się po mieście, a my mieliśmy chwilowo dosyć spaceru. Upał i zmęczenie po podróży całkiem dawały nam się we znaki. Umówiliśmy się więc na 8 CUC-ów i w chwilę potem sunęliśmy dziurawą drogą do serca Havana Vieja. Wyrolowani ale zadowoleni. Podobno 8 CUC- ow za taką trasę to przesada. No … go figure! Bądź tu mądry człowieku.
Z domów, które mijaliśmy po drodze, wydobywała się Kubańska muzyka. W głowie szumiało nam przyjemnie Mojito. Kiedy wpadliśmy na Plaza Vieja poraził nas kolor i nagły porządek doskonały. Stary Rynek przeszedł renowację, która wydała nam
się grubo przesadzona. Po ruinie przez którą dopiero co przeszliśmy, to miejsce było jak wypielęgnowane paznokietki europejskiej elegantki. Wyglądało jak zrobione z lukru i doprawdy piękne było choć kontrast jaki wywołało trzepotał się nam po głowie przez chwil kilka jak ptak w klatce.
Stara część miasta taka jest właśnie. Odtworzona z precyzją i swoistą doskonałością, a przy tym ciągle Kubańska na przestrzał. I to bynajmniej nie w rewolucyjnym znaczeniu lecz w kolonialnie, neoklasycystycznie, barokowo, eklektycznie zachwycającym.
Myśląc o Kubie, ludzie myślą o Fidelu, rewolucji, izolacji i biedzie. Może też o cygarach i muzyce. Tak. Na pewno o cygarach i o muzyce bo nie sposób o nich zapomnieć. Jest jednak w Kubie dużo więcej znaczącej treści niż tylko kilka tych wyróżników. Kuba to podróż w czasie. Podróż do przeszłości. Wyprawa do punktu, w którym czas się zatrzymał. Rzadko kiedy doświadczyć tego można w takim natężeniu. Jest bowiem wiele miejsc na świecie, które utknęły w przeszłości, z reguły jednak są one jakoś tam zdefiniowane i zawężone w czasie i przestrzeni. Kuba tymczasem wyszła poza wszelkie ramy. Kuba po prostu jest przeszłością. Zamrożona w momencie sprzed lat jest jego kwintesencją.
Pamiętać przy tym trzeba, że na początku dwudziestego wieku Hawana była obsceniczne wręcz bogata. Duża część tego bogactwa popadła w ruinę. Wiele budynków, w tych dzielnicach miasta, które nie przeszły renowacji, dosłownie straszy fasadami. Nawet jednak w tak opłakanej kondycji niezmiennie zachwycają, czyniąc Hawanę rajem dla fotografów i wielbicieli różnych architektonicznych stylów. Stary Rynek, na który notabene zajechaliśmy nieznacznie podchmieleni, to kolonialna perła. Wszędzie jednak widać też wpływy hiszpańskie i bardziej egzotyczne, mauretańskie. Barok, neoklasycyzm, art nouveau,art deco, są tu wszędzie. Zanurzone w kubańskiej muzyce, która niczym kołderka z puchu otula miasto i w kolorze który szczodrze syci wzrok.
Stary rynek to miejsce żywe. Jest swego rodzaju sceną dla tancerzy i muzyków, którzy w barwnych strojach, zwinni niczym koty, dają popisy swoich umiejętności za symboliczny napiwek. Dla turystów. Bo ta część Hawany jest właśnie dla turystów. Z ciekawości weszliśmy do jednego z hoteli i zapytaliśmy o cenę noclegu. 200
dolarów zaśpiewał nam pan na recepcji po angielsku i prawie bez akcentu. Potem wypiliśmy Mojito u Franciszkanów, bo jak się okazało braciszkowie też zmysł biznesowy mają. Prowadzą hotel i bar a wszystko to w pełnych habitach i w bezpośrednim sąsiedztwie wybudowanej w XVI wieku Bazyliki św. Franciszka z Asyżu.
Spacer po Starym Mieście to czysta przyjemność. Ulice kolorowe, budynki zadbane, wszystko wypieszczone i wyremontowane. Na Plaza de Armas prawie bukiniści. Sprzedają książki o rewolucji, o Fidelu i Che albo wręcz ich autorstwa. A w środku, pomiędzy tym całym rewolucyjnym absurdem: Stary człowiek i morze, Ernesta Hemingwaya. Obok stragany z różnościami.
Stare zegarki, aparaty fotograficzne nie-digital, różnorodne małe skarby. W bocznych uliczkach lokalni artyści sprzedają swoją sztukę. Kolor zalewa wszystko. Tym razem dajemy się namówić młodej Kubance na zakup ciekawego płótna.
Kubańska kobieta z cygarem w ustach, na czarnym jak smoła tle. Naprawdę ma coś w sobie. Więc zakup uważamy za udany. Kubańska artystka również wydaje się zadowolona. Więc idziemy dalej.
Na placu katedralnym siadamy sobie na schodach i obserwujemy jak płynie życie. Jest upał i jest Boże Narodzenie. Szopka przed Katedrą jest niczego sobie. Po przeciwnej stronie muzeum. Wchodzimy zobaczyć jak kiedyś plotło się w Hawanie życie. Obiadokolacje jemy w esztabliszmencie zabarwionym komuną. Nic specjalnego. Kurczak, ryż, kawałek pomidora. Stąd wracamy już do mieszkania bo zbliża się pora wigilijnego Buena Vista Social Club. Zakładam sukienkę, Wes wrzuca na siebie trochę lepszą polówkę i spiesznym krokiem przemierzamy miasto. Na przejściu dla pieszych ostatecznie padamy ofiarą naciągaczy. Kończymy z opakowaniem nic niewartych cygar i z budżetem pomniejszonym o 25 CUC-ów. Merry Christmas. Niech im będzie. My i tak za chwilę odlecimy w kubański świat jazzu.
No i odlecieliśmy, bo muzyka nas porwała. Tłum, absolutny tłum muzyków na scenie. Do tego niespotykany przekrój głosów od młodości po sędziwą starość. Wszyscy pełni werwy. Wszyscy zachwycający. Gwiazdy po prostu. Tak oto Bóg się narodził w hawańskiej stajence, if you will.
Cały nasz pobyt na Kubie był zresztą pod znakiem niekończącej się magii. Gdzie się nie ruszyliśmy tam czuliśmy ten wewnętrzny dryg. Może Mojito trochę pomagało w osiągnięciu pełni szczęścia ale co do zasady to sama Kuba była powodem błogiego stanu w jakim trwaliśmy sobie całkowicie bezkarnie. Przede wszystkim niekończący się, całodobowy gwar. Życie na ulicy i w domach z szeroko otwartymi oknami, toczące się w czasie rzeczywistym. Głośne, soczyste, wyostrzone. Rozmowy, śmiech, wesołe pokrzykiwanie dzieci, szczekające psy, warczące samochody, tupot końskich kopyt na ulicy i jazz jazz jazz, niby ptak. Dosłownie na każdym kroku. Dosłownie przez cały dzień. Dosłownie przez całą noc.
Malekon, nadmorski pasaż, najlepiej odwiedzić pod wieczór. Wtedy bowiem Hawana tańczy, flirtuje, gra muzykę. Bary, nocne kluby, oferują równie intensywne życie. Fabrica de Arte Cubano to dla przykładu a must. Miejsce, które trzeba odwiedzić, bo to w nim Kubańska sztuka puszcza wodze fantazji wyrażając się w najbardziej zaskakujących formach. Nic dziwnego więc,
że aby do niej wejść trzeba odstać pół godziny w kolejce, która wije się ulicą. Jak na Manhattanie prawie. W środku wystawy, projekcje, happeningi, koncerty, występy i bar serwujący drinki w szklankach wielkości słoika. Można się utopić w sztuce albo zadumać albo zatracić albo, albo, bo opcji jest tak wiele.
O ile jednak Fabryka to królowa nocy, za dnia zabawa wcale nie ustaje. Kreolskie bębny dla przykładu, skutecznie potrafią wprawić człowieka w trans i to w samo południe. Jest w nich jakaś taka dzikość i lekki obłęd, którego biały człowiek nigdy do końca nie pojmie.
W kontekście kultury, sztuki i rozrywki, Hawana z pewnością nie zawodzi. Kulinarnie pozostawia trochę do życzenia, ale pamiętać trzeba że to bynajmniej nie jest kraj miodem i mlekiem płynący. Biedę i komunę niestety widać. Zwłaszcza biedę, choć ludzie dumę swoją mają. Zdarza się że poproszą cię o bransoletkę od której oczu oderwać nie mogą, częściej jednak próbują ci coś sprzedać, niż wyprosić czy wyżebrać. Kto ma samochód ten jest biznesmenem. Na taxi colectivo zarabia się doskonale. Kto obrotny jest na tyle by prowadzić casa particulates (pokoje na wynajem) lub airb&b ten też raczej nie zginie. Pieniądze robi się poza tym na toaletach, bo jak człowiek za potrzebą musi, a ma zagraniczny paszport, to go ta potrzeba z reguły dolara kosztuje.
W każdym życia przejawie odnaleźć można sposobność jakąś. I ludzie próbują. Próbują tak, jak w każdym innym świecie, w którym pojawiają się wyzwania. Każdy przecież żyć chce jak najlepiej, a że czasami turystę trzeba naciągnąć to cóż. Bywa że po prostu taką jest rola turysty.