Zdarzyło wam się kiedyś zawitać do miejsca, w którym prawo, powiedzmy, nie istnieje? Do którego zajeżdżasz sobie pojazdem przystosowanym do mniej lub bardziej wygodnego spania, po czym zajmujesz kawałek ziemi i mówisz, że jest Twoja? Płotu nawet stawiać nie musisz bo wszyscy „czytają” Twoją egzystencję drukowanymi literami i ani się ważą kwestionować Twoje prawo do dozgonnego koczowania na ziemi, w sumie czyjejś tam, ale de facto niczyjej?
Slab City, w Kalifornii, na pustyni: Sonoran Desert to nie miejsce dla pachnących, delikatnych, kulturalnych, o rączkach niespracowanych, wygodnych i potrzebowskich. Slab City to hard core. To ostatnie wolne miejsce w Ameryce. A to do czegoś zobowiązuje! To miejsce wolne od systemu, wolne od podatków i od prawa własności. Policja może czasem i tam zagląda, ale jeśli już w ogóle, to raczej rzadko i niechętnie. To miejsce magnez… dla bezdomnych, hippisów, szalonych artystów, społecznych wyrzutków i kryminalistów. Przy czym żeby jasne było, nie trzeba należeć do żadnej z tych grup społecznych, by tam zamieszkać. Przysłowiowe jaja jednak trzeba mieć albo przynajmniej odwagę szaleńca.
Historia tego miejsca w sumie nie jest imponująca. W czasie wojny stacjonowało tam wojsko w barakach, które uległy rozbiórce po tym jak armia się wyprowadziła. Pozostały betonowe bloki, z angielska slabs. To dookoła nich w jakimś tam momencie w czasie zaczęła tworzyć się społeczność. Slab City naprawdę położone jest w centrum totalnej nicości. Do tego praży je słońce z jakąś obsesją właściwą sadyście. Nic dziwnego, że właściciel tej ziemi, kimkolwiek on nie jest, nie chce z nią mieć wiele wspólnego. A już na pewno nie uśmiecha mu się podjęcie próby odebrania terenów zasiedlającym je koczownikom! Kto był w Slab City ten wie co mam na myśli. A kto nie był ten niech mi uwierzy na słowo: nie odbiera się ziemi człowiekowi, który postawił na niej swój trailer. Nie i już. Nie tutaj.
Wjechać do Slab City każdy może. Drogi wprawdzie nie pociągnięto tu asfaltem, ale przejezdne są, a społeczność dla orientacji postawiła znaki. Pierwszy nasz postój to tzw. The Range. Lokalna scena, na której co wieczór ktoś koncertuje. Za dnia wygląda jak ruina, czyli jak wszystko w Slab City. Stare kanapy, śmietnik wszędzie, choć przepraszam bardzo, momentami artystyczny. Scena główna całkiem pokaźna, z boku kapliczka na szybki ślub no i wychodek, który czuć gdziekolwiek człowiek się nie uda. Wychodek podobno tylko jest dla przyjezdnych, co chyba ma sugerować, że zapachy z niego dochodzące to lokalne nie są. Prawdziwi rezydenci miasta, jak napis w WC głosi, kopią sobie własne dołki na własne hmm... ekstrementy…
Rzecz jasna, jedziemy dalej, patrząc z niedowierzaniem na warunki w jakich ludzie potrafią mimo wszystko żyć. Posesje składają się primo z przyczepy, względnie jakiejś tam nieokreślonej konstrukcji mieszkalnej, secundo z tony śmieci, która jak stary koc otula przestrzeń do życia. Ci bardziej postępowi, i pewnie też zamożniejsi, pochwalić się mogą mniejszymi lub większymi płatami paneli słonecznych. Bez nich i bez generatorów na dni bez słońca, życie w Slab City byłoby jeszcze trudniejsze. Oczywiście mówię to z mojej perspektywy, która, nie powiem, może bardzo znacząco odbiegać od perspektywy lokalesów.
Przed nami rozdroże. Teraz to możemy jechać w prawo do…. biblioteki albo w lewo do… East Jesus…. cokolwiek to oznacza. Wybieramy bibliotekę. Nie docieramy jednak do niej, bo po drodze czeka nas odlotowa niespodzianka. Slab City hostel! Jak boga kocham! I internetowa kafejka! Prawie cywilizacja!
Kierujemy się prosto do hostelu wiedzeni a jakże! Żrącą ciekawością. Jest nas osiem osób w sumie, więc gospodarz wychodzi do nas z otwartymi ramionami oznajmiając, że miejsce znajdzie się dla każdego, $10 za noc od osoby. Zaprasza nas do środka na obchód i w chwilę potem pyta czy zapalimy jointa. Gościnność ponad wszystko!
Hostel jest rzecz jasna jak z filmu. Takiego o zagładzie Ziemi, po której przetrwali tylko Mad Maxi. Lóżka, które proponuje nam hostelowy MadMax zostały zbite z palet, takich transportowych, albo z jakichkolwiek fragmentów drewna. Sienniki mają po sto lat, pościel to chyba nie podlega wymianie. Ostatecznie klimat jest suchy jak pieprz, robale tu się nie osiedlają, słońce wszystko praży, więc to by chyba było na tyle w sprawie dezynfekcji. Kto nie chce łóżka może spać w hamaku. Poza tym spać można pod gołym niebem albo w przyczepie. Diabeł leży w różnorodności przecież!
Spuszczając jednak z tonu złośliwej, czytaj: przerażonej zołzy, hostel moi mili jest dostępny via AirB&B i ma całkiem przyzwoite recenzje. Pan Mad Max jest przy tym miły i profesjonalny, a do tego gadaśka. Z ochotą opowiada o tym jak to życie w Slab City się plecie. Po pierwsze mówi, żeby tu żyć musisz mieć jakiś cash. Rentę, emeryturę, mały spadeczek. Musisz też być rozsądny. W zeszłym roku zmarło 10 osób. Zapili się na śmierć, mówi. Cała społeczność, w lecie, liczy 150 ludzi więc to prawie 10% populacji, kiwa głową w zadumie. Za to zimą, ożywia się nagle, jest odjazdowo! Festiwal taki mamy, że wysadzamy samochody!
Co robicie? dopytujemy?
No wrzucamy materiały wybuchowe do wraków aut i bum! Czasem spychamy auta ze wzniesienia, wtedy wybuchają w ruchu! Musicie przyjechać, zobaczyć! Najwięcej ubawu mamy patrząc jak ludzie montują ładunki w furach, odpalają je, po czym jak karaluchy, he he, zwiewają co sił w nogach! Ha ha ha! Śmieje się rubasznie.
Musicie teraz jechać do East Jesus, mówi nagle. Koniecznie musicie zobaczyć to miejsce.
Żegnamy więc naszego hostelowego managera i ruszamy do East Jesus tak jak nam przykazał. I to tutaj dopiero rozdziawiamy buzie ze zdziwienia. Za to towarzyszące nam dwa pięciolatki wchodzą w East Jesus jak nóż w masełko! I piszczą z radości, tyle tam zabawy mają!
Czym zatem jest East Jesus?… Oh boy… no jakby to powiedzieć i gdzie tu zacząć. Tłumacząc nieco frywolnie, zapiski z ich strony internetowej, East Jesus to miejsce dla tych, którzy czują ciągłą potrzebę przetwarzania otaczającego ich świata. To miejsce, przez które niczym chmury, przepływają rzesze artystów, muzyków, fotografów, wynalazców, podróżników i wszelkiej maści buntowników. To miejsce połączonych niewidzialnym węzłem braci i sióstr.
Dla przejezdnej grupy akrobatów jest sceną, dla zespołu muzyków rockowych, przystankiem w trasie. Bywa, że o północy nawiedza je targany bezsennością wynalazca w akcie ostatecznego testu. To tutaj też lądują odchodzące w niepamięć eksponaty i dzieła sztuki, podążające już tylko drogą ku zapomnieniu. East Jesus jest miejscem postoju w podróży, pomiędzy miastem, karierą, miłością. Jest miejscem o którym przyjaciel będzie chciał ci opowiedzieć po tym, jak wynurzy się o świcie z ramion pustyni, pozostawiając za sobą świst wiatru.
Czaicie? Czujecie ten klimat? East Jesus to takie mini mini Burning Man, a do tego w sumie pozbawione tłumów. Poza dwoma azjatyckimi modelkami, które po sesji zdjęciowej zniknęły bezszelestnie, mieliśmy je dla siebie. I boy! Trzeba było nas widzieć! Weszliśmy, wspięliśmy się, wgramoliliśmy się wszędzie. Domek na drzewie, kosmiczny samochód, statek pustyni, pole golfowe you name it, tam byliśmy. Zachwyceni ludzką kreatywnością i potrzebą artystycznego wyrazu w centrum pustynnej apokalipsy.
Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Slab City, zatopieni po uszy w zdumieniu a przy tym radośnie spełnieni natknęliśmy się na znak: Uwaga niebezpieczeństwo! Przed wami rzeczywistość. Danger! Reality ahead. Taaaa….