Bóg jest miłością na Górze Zbawienia

Nie ma to jak coś, co nie pasuje do niczego, a przy tym bawi i zadziwia. Każde miejsce ma swoje dziwadła, przy czym Kalifornia ma ich chyba więcej niż ktokolwiek inny, bo to już taka kraina.

Pewien wrześniowy weekend spędziliśmy na pustyni Anza Borrego. W planie był kemping w wysuszonym korycie rzeki pod niebem pełnym gwiazd, a także wyprawa na Górę Zbawienia. Salvation Mountain jest boska. W przenośni, ale i poniekąd dosłownie też. Bóg, Jezus i ogólne wrażenie, że jest się w niebie, tworzą to miejsce niebywałe. Człowiek idzie sobie żółtymi schodami do nieba i mruczy pod nosem na wesoło: God is love brothers and sisters! Jesus loves you! Aura boskiej miłości otacza to miejsce jak jakiś pierścień Saturna. Wersety z Biblii, słowa modlitwy na ścianach i wielki czerwony BÓG (ang. God) przeliterowany G.O.D na samym szczycie góry! Oto dzieło Leonarda Knighta, cudownego szaleńca przepełnionego miłością i wizją domagającą się realizacji. Bo nie ma to jak wizja…

Budowę góry Leonard Knight rozpoczął w 1984 roku. Pierwsza jej wersja z uwagi na wadliwą konstrukcję zapadła się, zmuszając konstruktora do przemyślenia całego projektu. Pomysł przyszedł od Indian Navajo i oparł się na typowej indiańskiej chacie zwanej hoganem, budowanej z gliny, słomy i suszonej na słońcu cegły. Jak widać dzisiaj, pomysł okazał się całkiem trafny. Salvation Mountain, jak jakiś farbowany feniks powstała z “popiołów” pustyni i wzniosła się ku niebiosom. Jako hogan przy tym, raczej za bardzo nie zaistniała a to głównie dlatego, że pan Leonard, jak się okazało, preferował spanie w swojej ciężarówce. Górę jednak honorowo wybudował, po czym pomalował ją w najbardziej intensywne z kolorów, zamieniając ją tym samym w najbarwniejsze ze zbawień. Tysiące galonów farby pokryło to niezwykle dzieło posadowione w środku … well… niczego! W zasadzie poza Slab City, które uchodzi za miejsce bez praw, miasteczkiem Niland, w którym chyba żyją same duchy i pobliskim, całkowicie martwym Salton Sea i jego smrodlawym cmentarzyskiem ryb… doprawdy nie ma dookoła Góry Zbawienia żadnego rozsądnego życia. Czym jednak jest rozsądne życie, ktoś zapyta i szczerze, to nie jestem pewna czy będę dlań miała odpowiedź.

Tymczasem, łażąc po Górze Zbawienia człowiek wypełnia się dziecięcą radością. Taką poniekąd pierwotną i nieskażoną. Oczami wyobraźni widzi starszego pana Leonarda o ciepłym uśmiechu i tym spojrzeniu, w którym czai się ocean miłości. Tej samej, która znalazła swój kolorowy wyraz w biblijnych wersetach i całym tym sielskim, anielskim świecie, wymalowanym na zboczach góry. Morze Galilejskie (bo to podobno ono farbą sobie chlupie u podnóża góry), rzeki płynące niebiesko białą falą, łąki pełne kwiatów i czerwonych drzew, a centralnie na środku wielkie serce, a w nim modlitwa: Say, Jesus, I’m a sinner….

Z boku dwie małe jaskinie. Do jednej z nich ludzie znoszą różnorakie cuda. Małe modlitwy, spisane na świstkach papieru ukryte pragnienia, fotografie, świece i różańce. Poprzednim razem jak odwiedzaliśmy to miejsce było tego tutaj mnóstwo. Tym razem naszą uwagę przykuło zdjęcie Chrisa McCandless, którego historia ma w sobie coś przejmującego i zarazem przerażającego. W wieku lat 20-kilku zmarł na Alasce najprawdopodobniej zmożony głodem. Chłopak odwiedził Salvation Mountain podczas swojej podróży i kiedy Sean Penn nakręcił film opowiadający jego historię “Into the Wild” Góra Zbawienia znalazła w nim swoje miejsce.

Jedna z jaskiń jak mniemam, miała być tym właściwym domem Leonarda Knighta i jak się dobrze przyjrzeć nie jest to wcale taki niemożliwy pomysł. Rzeczywiście wygląda jak hogan, ma też poziomy, które mogłyby funkcjonować jako miejsce do spania. To co jednak powala na kolana, to wystrój wnętrza, oczywiście całkowicie boski!

Nie na samej górze jednak sprawy się tu kończą. Tuż obok, po sąsiedzku, mieści się jeszcze jedna niebiańska atrakcja. Podobno w założeniu jej twórcy miała być swego rodzaju muzeum skupiającym pamiątki i przedmioty podarowane mu przez przyjaciół i znajomych. Kształtem przypomina kopułę, a to zapewne dlatego, że wzorem pod jego budowę był balon. Taki konkretny, latający balon. Muzeum jest równie niezwykłe jak sama góra, można do niego wejść i na małą chwilę zgubić się w kolorowym świecie gałęzi drzew, opon i samochodowych części. Małe pasaże, z braku lepszego słowa, prowadzą dookoła całej konstrukcji, w której na głowę odwiedzających wyimaginowanym prysznicem leje się obficie kolor. I tutaj rzecz jasna, Bóg jest miłością. Jesus loves you. I tutaj rzecz jasna czujesz się szczęśliwym, beztroskim dzieckiem.

Leonard Knight niestety dziś już nie żyje. Jego wizja pośrodku pustynnej nicości jednak istnieje. Opiekę nad nią sprawują inni, jak mniemam, ludzie równie szaleni. Podobno chętnie przyjmują dotacje w postaci puszek kolorowej, bezołowiowej farby. Salvation Mountain wymaga bowiem ciągłych, barwnych pociągnięć pędzlem. Pustynia i jej słońce są tu bezlitosne, farba więc niejednokrotnie blaknie, odpryskuje i robi inne psikusy. Góra jest przy tym dostępna dla zwiedzających. Jak boga kocham bracia i siostry! Żółtymi schodami prosto do Boga możecie się wspiąć mijając po drodze najbarwniejszy ze światów. Moment to jedyny w swoim rodzaju. Rzekłabym nawet, że to moment najprawdziwszej wiary.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s