Dlaczego siedzę na dupie i nic nie robię? Ano głównie dlatego, że pozornie wyglądam tak, jakbym coś tam jednak robiła, a to wystarcza mi do tego właśnie, bym sobie mogła siedzieć na dupie w biernocie i miernocie, całkiem usprawiedliwiona. Więc siedzę. Ale w myślach i w duszy to się biję. Biję się w moje sztuczne cycki, w twarz sobie z otwartej ręki też od czasu do czasu przyłożę. A ile obelg sobie nawrzucam! Po każdej takiej przemocy względem samej siebie, wskakuję na neta i robię rezerwacje. Więc zgadza się. Dużo ostatnio podróżujemy. Nawet na krótko, na weekend, cztery dni. Byle ruch był. Dla obserwatora z zewnątrz jestem prawie podróżnikiem. Ludzie mi zazdroszczą, niektórzy to nawet mają mnie dosyć, bo chyba też na dupie siedzą i im przypominam, że to wcale zacne nie jest. Ale żeby było jasne. Nie ma co mnie przeceniać. Bo w trakcie tego całego na dupie siedzenia to ja się tak w kamuflażu wyspecjalizowałam, że prawdę powiedziawszy mogłabym sobie wykreować jakąkolwiek tymczasową rzeczywistość na pokrycie nic-nierobienia, i wszyscy i tak byliby pod wrażeniem. Nie zmienia to jednak tego co Wam tutaj próbuję wyklarować, a mianowicie że I am a fraud. Robię Was i siebie w konia. Czy jestem w tym osamotniona? No rzecz w tym, że nie. Ci wszyscy, którzy na dupie siedzą już dobrze wiedzą o czym mówię. Do owej rzeczy zatem.
Moja odwieczna udręka to prokrastynacja i słomiany zapał. Jestem w tym bodajże mistrzynią. I jeszcze do tego świetnie ślady zacieram. Ale tutaj, dzisiaj, mówię Wam jak jest. Mówię jak na spowiedzi, że lecę sobie w kulki z samą sobą! Wiem, że mam potencjał. Na przenoszenie gór nawet, jakbym się bardzo uparła. Ale cóż, kiedy pozwalam mu leżeć na zapiecku i chrapać w najlepsze.
Był okres, że obwiniałam dzieciństwo za wszystkie moje potyczki. Rodzicom też się nie raz dostało, a jakże! To przecież oni przekazali mi program na życie, więc ich własnymi argumentami wykańczałam ich skutecznie i konsekwentnie przez lata. Ostatnio jednak tak się sprawy poukładały mi w głowie, że przeszłości winić już za nic nie mogę. Nie mogę i w sumie chyba nawet nie chcę. Rodzicom zwróciłam oddech i przestrzeń, mamie pępowinę, tacie święty spokój. Oboje znaleźli się poza linią mojego ataku, a więc dokładnie tam, gdzie zawsze być powinni. Ofiary też za bardzo z siebie nie chcę robić, bo naczytałam się, że to głupie i bez sensu, a do tego kontr-produktywne. Jak widzicie zatem, sama oskubałam się ze wszystkich dogodnych wymówek i teraz nie pozostaje mi nic innego jak wreszcie przyznać się przed sobą i światem, że oto jestem najnormalniej w świecie leniwa.
Czemu ja to sobie robię? Tego nie wiem. Mogłabym przecież robić tyle fajnych rzeczy w życiu. Ale cóż, kiedy siedzi we mnie licho i dzień po dniu szepta mi do ucha jak jakaś Scarlett O’Hara: pomyślimy o tym jutro. A kiedy jutro już jestem gotowa i nawet akcję podejmuję, pojutrze licho mnie znowu dopada i radzi: weź się nie wygłupiaj, odpuść, wina się lepiej napij, albo jeśli już działać musisz, skup się na cudzym życiu, uratuj siostrę, brata, albo przyjaciela w depresji. Ta ostatnia opcja jest przy tym najgorsza, bo pozornie tylko opiera się na szlachetnych pobudkach, wszak niesie pomoc i wsparcie ludziom w potrzebie. Rzecz w tym, że cała ta pomoc zasadza się na małym oszustwie i w ostatecznym rozrachunku strzela do takich ja prosto z automatu. Bo ludzie tak po prawdzie, nie potrzebują pomocy. To znaczy chcę się wygadać, potrzebują słuchacza, chętnie wezmą kasę albo inny produkt mniej lub bardziej luksusowy, ale takiej pomocy jaką ja światu niosę, nikt za bardzo nie potrzebuje. No może poza mną! Bo nie ma nic lepszego jak terapeutyczne zadręczanie świata dookoła. Kocham to robić, przysięgam! Daje mi to mega satysfakcję, a do tego jestem w tym całkiem dobra (w każdym razie tak sobie lubię o sobie myśleć). W sumie to nie wiem nawet, dlaczego nie pobieram kasy za moje sesje agresywnego life coaching’u. Może gdybym pobierała, wtedy ludzie braliby mnie na poważnie. A tak! Nagadam się, naradzę, narobię, a wszystko to psu na budę. Ludzie i tak zrobią to co uznają za najlepsze dla nich, a ja wrócę do mojej Scarlett O’Hary i jej nokautującego: pomyślę o tym jutro.
Ratowanie innych, notabene, to moja ucieczka od samej siebie. Ucieczka od życia, które mogłoby rozwinąć skrzydła. Które mogłoby mi dać poczucie prawdziwego spełnienia. To jedna z kilku ucieczek jakie stosuję zawsze wtedy, gdy nadchodzi ten moment , który wymaga ode mnie decyzji, działania, akcji. I to nie jakiejkolwiek decyzji czy akcji, ale tej najważniejszej, bo w mojej własnej, prywatnej sprawie. Mam tu na myśli te wszystkie sytuacje, w których życie stawia mnie pod murem i mówi: weź się kobieto w garść. Weź się za siebie. Rozwiń skrzydła wreszcie bo masz już ponad czterdzieści lat. Oj, jak ja się lękam tych momentów. Tej konfrontacji z samą sobą, z moimi marzeniami, pragnieniami, potencjałem. Z jednej strony marzenia to piękna jest rzecz, ale nie daj boże jak się je zaniedba. Potrafią się czasem tak swego domagać, że człowiek fizycznie czuje ich ból. A to wcale zabawne nie jest.
Więc jestem leniwa jak diabli i zamiast działać oglądam głupie seriale. Jak seriale się kończą, to zaczynam sprzątać, a jak już wszystko w domu błyszczy, idę na zakupy. Potem dzień się kończy, złudzenia zdejmują maski i nagle staję twarzą w twarz z rozczarowaniem. Moim własnym rozczarowaniem samą sobą. How stupid is that?
Więc piszę o tym tu i teraz, z cichą nadzieją, że jak na papierze wyznam grzechy to będą one bardziej realne. Realne do tego stopnia, że zacznę je świadomie nie tyle zauważać co rozpoznawać. Lata praktyki zrobiły ze mnie doskonałą oszustkę. Najlepiej przy tym, oszukuję samą siebie. Jak mistrz, unikam konfrontacji. Skutki tego są dzisiaj takie, że w świadomym moim życiu, nie do końca potrafię zidentyfikować momenty, które mają decydujące znaczenie dla zastosowania którejkolwiek z moich ucieczek. Tak oto, ucieczki są u mnie automatyczne. Dzieją się, a ja nawet nie wiem w którym momencie licho nacisnęło guzik.
Grzechy na papierze nabierają prezencji, kłują w oczy i w rezultacie zmuszają do zmiany zachowania. Świadomość, że jestem zwykłym leniem, wcale przyjemna nie jest. Jeszcze nie opublikowałam tego tekstu, a już mnie całkiem niefajnie uwiera. Bo jak to mówią, uświadomienie sobie problemu to pierwszy krok w kierunku jego rozwiązania. Niech więc będzie. I niech się dzieje. Leniu, rzucam ci wyzwanie. Zgiń, przepadnij, leniu nieczysty! …. Are you gone, yet?
Niestety, cała wytrwałość to małe decyzje każdego dnia które podejmujemy. Gdy ilość tych dobrych jest większa niż złych zaczyna się postęp 🙂
PolubieniePolubienie
Ha! Mądrzy ludzie mówią, że aby dom wybudować, cegłę do cegły należy poskładać. Dom pojawia się w swoim czasie. A zatem małe decyzje?… Ok 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Czytając uśmiałam się i jednocześnie przeraziłam, bo zobaczyłam w tym wpisie również prawdę o mnie samej…damn it !
PolubieniePolubienie
Damn it! Damn it! 🙂 Teraz niestety będzie jeszcze gorzej… bo jak już wiemy o co chodzi to trzeba będzie się za siebie zabrać. Brr… Czyżby zatem pora zawołać: żegnaj prokrastynacjo!?
PolubieniePolubienie