Jest takie miejsce na ziemi. Zabawne, że Amerykanie, ci tacy Amerykańscy, ci tu rodzeni, często nawet nie wiedzą gdzie ono jest. A przecież jak mówią Indianie, z tego właśnie miejsca wyłonił się poniekąd świat. To tutaj był początek i stąd wyruszył człowiek, po trosze na południe, po trosze na północ, po trosze, po prostu, wyruszył stąd w świat.
Monument Valley. Miejsce magii totalnej. Ziemia, która prawie plonów nie rodzi, surowa, pokryta czerwonym jak cegła piachem o niewidzialnych wręcz ziarenkach, a przy tym to na niej właśnie, pośród skał, pomiędzy niebem a ziemią, mieszka Dusza Świata.
Jest rzeczywiście monumentalna. Taką po prostu ma prezencję. Cisza jest tu ostra jak brzytwa, księżyc waruje pod Twoimi drzwiami jak najwierniejszy pies i wystarczy że je uchylisz, a wlezie ci do łóżka sam, bez zaproszenia. Potem gwiazdy. Te to dopiero ścielą się miliardem na niebie. Jedna obok drugiej, jak jakieś świecące główki od szpilki, tworzą gwieździstą biel na nieboskłonie. No więc stoisz z głową zadartą aż do bólu, z gębą rozdziawioną w zachwycie, ryzykując, że przelatujący meteoryt dokończy w niej swego spektakularnego żywota.
Słońce za to jest tu leniwe, ale przy tym niemiłosiernie konsekwentne. Pełznie po niebie jak gigantyczny ślimak, zostawiając strugi potu na twoim ciele. Jest i wiatr. Alchemiczny książę pustyni. Rozpuszczony gówniarz, igrający z pyłem, twórczy i zarazem destrukcyjny. Rzeźbi skały, wznieca burze piaskowe, znienacka atakuje trąbami rozwirowanego piachu, rzucając ci nim w twarz jak obelgą. A przy tym sprawia wrażenie jakby świetnie się bawił tym całym chaosem. Wiatr i woda to zresztą dwaj główni kreatorzy tego niezwykłego miejsca, sprawcy erozji, rzeźbiarze skał. Mistrzowie w swoim fachu.
Ludzie są tu całkiem zsynchronizowani. Całe też szczęście, że w procesie odbierania Indianom ziemi, to piękne miejsce akurat przy nich pozostało. W pewnym sensie wiele tu ironii, bo życie pośród czerwonego piachu i formacji skalnych do łatwych nie należy. Z drugiej jednak strony Indianie patrzą na swoją ziemię inaczej. Dla nich, dolina jest miejscem świętym. Do dzisiaj żyje na jej terenie zaledwie pięć rodzin, które odmówiły przesiedlenia. Żyją w chatach zwanych hoganami, bez bieżącej wody i elektryczności, ale za to pozostają wierni tradycji, są spirytualni i autentyczni. Połączeni z Duszą Świata.
Dolina zlokalizowana jest na terenie rezerwatu. Wjazd na teren parku kosztuje $20 i ma 4-dniowy okres ważności. Jeśli ktoś chce zostać tam na noc czy dwie wybrać musi pomiędzy hotelem The View, wolnostojącą acz klimatyzowaną kabiną albo też, jak było w naszym przypadku, mini rozmiarów polem namiotowym. Rezerwacje którejkolwiek z opcji należy zrobić odpowiednio wcześniej, bo pomimo tego że Hotel i kabiny są raczej kosztowne, to schodzą na pniu, zwłaszcza w gorętszych turystycznie okresach. Podobnie jest z miejscem pod namiot, choć na szczęście można je dostać po taniości, co wcale nie umniejsza widokowi i tak wartemu milion dolarów. Decydując się na namiot trzeba jednak pamiętać o tym, że ziemia dookoła jest w dużej mierze płaska i pustynna i jako taka stanowi kąsek dla szaleńczego wiatru. Nie, nie polecieliśmy nigdzie w tym naszym namiocie ale ostatniej nocy byliśmy od lotu o krok.
Jeśli zatem komuś nie przeszkadza fakt, że wiatr sobie z nim igrał będzie, takie pole namiotowe jest przeżyciem wartym wszystkich niedogodności. Jak nigdzie indziej bowiem, spanie pod niebem pełnym gwiazd tutaj ma wymiar całkowicie totalny.
Do samej doliny wjechać można zwykłym samochodem. Napęd na cztery koła nie jest wcale potrzebny, bo jedyna ogólnodostępna droga, choć z piachu, to jednak dobrze jest ubita i Toyota Camry poradziła jej bez problemu. Niestety, albo może i bogu dzięki, ta droga nie dociera do wielu magicznych miejsc w Monument Valley do których jedyny dostęp odbywa się za dodatkową opłatą i z przewodnikiem. Indianie, najczęściej lokalni, prowadzą tu wiele biznesów dla turystów oferując szereg atrakcji, łącznie z „podróżą do przyszłości”, bo to właśnie tu, a nie gdzie indziej, nakręcono fragmenty filmu z Michaelem Foxem w roli głównej.
Nie skorzystaliśmy jednak z tej atrakcji, zwabieni raczej urokiem Dzikiego Zachodu i John Wayne’owską jego wersją. W rezultacie wybraliśmy się na zachód słońca konno, przez ten czerwony piach, pośród skał, które świeciły się prawie od słonecznego światła żegnającego czule Ziemię. Obserwowaliśmy ten intymny akt przemierzając pustynię w ciszy, kolebiąc się w siodle i chłonąc czystą boskość. Czasem przewodnik opowiedział nam to i owo, innym razem zaśpiewał indiańską pieśń. A kiedy drogę przeciął nam samotny mustang, jeden z towarzyszących nam Indian puścił się za nim konno i z lassem. W głębi duszy ucieszyłam się, że koń zdołał mu się wymknąć. Wolny, przynależał do tej krainy.
Było już ciemno kiedy zdaliśmy konie co oznaczało, że powrót do namiotu musieliśmy odbyć w całkowitej ciemności meandrując i tracąc orientację. Przez chwilę myśleliśmy, że wjechaliśmy w jedną z odnóg głównej drogi, w którą Toyota Camry nie powinna była wjeżdżać. Pod osłoną nocy, Monument Valley jest miejscem zatracenia dla takich jak my turystów. Kiedy wreszcie wydostaliśmy się z Doliny wpadliśmy prosto w ciepłe ramiona nocy i oszalałego wiatru.
Nie spaliśmy długo bo już o 5 nad ranem czekał na nas nasz indiański przewodnik by zabrać nas na Wschód Słońca. Larry (dla potrzeb turystów takie przybrał imię) najpierw zmierzył nas wzrokiem surowym, po czym odpalił silnik pick-upa i w chwilę potem byliśmy pierwszymi ludźmi tego dnia, którzy przekroczyli bramę doliny. Jak się dowiedzieliśmy, Larry był uzdrowicielem, medicine man, a także jednym z tych Indian Navajo którzy ustnie przekazują historię Doliny i opowiadają o tradycjach jej mieszkańców. Nie ukrywam, był to dla nas fantastyczny moment. Przebiliśmy się przez piaszczyste tereny do miejsca w którym Larry zaparkował samochód, po czym weszliśmy na wzgórze. To co nastało potem było czystą magią. Z ciemności, na naszych oczach, rodził się dzień, wypuszczając na świat promienie słońca. Powoli światło zalewało Dolinę Pomników. Pełzło w totalnej ciszy, wspinając się coraz wyżej, rozświetlając cały świat. Larry podał nam zioła, których zapach przywołał wspomnienia o których dawno zapomnieliśmy. Wyjaśnił, które z roślin pustyni mają medyczną moc, a które mogą okazać się szkodliwe. Potem pojechaliśmy do miejsca które nazywane jest Wielkim Hoganem. Zachwyceni akustyką miejsca, wsłuchiwaliśmy się w pieśń, którą Larry dla nas nucił. Nawet gdybym próbowała, pewnie nie byłabym w stanie wyobrazić sobie bardziej perfekcyjnego poranka na tej Świętej Ziemi Indian.
Kiedy powróciliśmy na pole namiotowe, świat się powoli budził ze snu. Zjedliśmy śniadanie w hotelu The View po czym w pełni spełnieni wyruszyliśmy na przejażdżkę bez celu acz, jak zwykle, z nadzieją, że po przygodę.
A ja się nie dziwię, że nie wszyscy Amerykanie wiedzą o tym miejscu.
Powierzchnia Polski jest ponad 30 razy mniejsza od powierzchni Stanów, również posiada wiele miejsc czarownych , o których istnieniu nie wszyscy Polacy słyszeli.
Bardzo ciekawie przedstawiona opowieść.
PolubieniePolubienie
@Mieszczka.com …To prawda. Wiele jest pięknych miejsc o których wielu nie słyszało. Z drugiej strony, w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko jest online, wydawałoby się, że coraz trudniej jest dotrzeć w rejony do których ludzie rzadko zaglądają i które przy tym są zniewalająco piękne. Monument Valley długo pozostawała w ukryciu ze względu na jej lokalizację. Podobno dopiero przemysł filmowy trochę ją tak dla świata odkrył. Pomimo tego niewielu chce się tam zaglądać bo dotarcie do tego miejsca to wiele godzin jazdy samochodem. No ale dzięki temu, tłumów tam raczej nie ma. A to, w powiązaniu z pięknem tego miejsca, czyni je jeszcze bardziej niezwykłym.
Dziękuję serdecznie za komentarz i pozdrawiam!
PolubieniePolubione przez 1 osoba