Miało być o znośnej lekkości bycia, ale będzie stara śpiewka, czyli o życiu zdrowym i w zdrowiu. Dawno się nie wypisywałam w tym temacie, a to niedobrze bo się człowiek rozleniwia jak sam sobie nie przypomina, co tak naprawdę jest ważne w każdym życia aspekcie. A więc będzie o żarciu i o tym jak postanowiliśmy zostać weganami. Nie takimi na bardzo poważnie, ale chociaż takimi na pół gwizdka.
Wszystko zaczęło się od tego, że mąż obejrzał film. Obejrzał i orzekł: „od dzisiaj nie jem mięsa oraz mleka i mlecznych przetworów. Zastanawiam się nad rybą jako jedyną opcją białka zwierzęcego w moim życiu”. Po takim wyznaniu, mąż odmówił spożycia sera, który kozim serem był, a więc jak na mój gust, mniej nabiałowym. Nie tknął go jednak, bo jest uparty jak wół.
Nabiału to ja nie jem od czasów carcinozdziry i tej całej mojej rakowej historii. To znaczy, czasem tam sobie parę łyków kefiru zrobię, zdarza się, że na śniadanie zjem orzechy z greckim jogurtem i miodem. Nieczęste to są jednak przypadki, raczej powiedziałabym takie okazyjne. Z mięsem też nie żyję w żadnej wielkiej przyjaźni. Świni nie ruszam, krowy nie jadam, jeno ptactwo czasami no i rybki. Z kilku powodów nie jem czerwonego mięsa. Po pierwsze dlatego, że wszystkim chorym na raka znachorzy i szarlatani tak właśnie zalecają. Po drugie, bo warunki w jakich biedne te zwierzęta są hodowane wołają o pomstę do nieba, a po trzecie to dlatego, że jakoś tak jeżę się na myśl o tym, że wraz z kawałkiem steka czy kotleta robię insert materiału genetycznego obcego mi gatunku do mojego własnego systemu. To samo tyczy się mleka i jego przetworów, niezwykle zasobnych w antybiotyki, hormony i raz jeszcze powtórzę: materiał genetyczny obcego gatunku!
No nie pasuje mi to wcale, ta idea, ten pomysł, że potencjalnie krowę w sobie mogłabym nosić. Albo co gorsza świnię czy jakiegoś prosiaka. Przemawia też do mnie argument, że nasz organizm musi jakoś zareagować na coś co jest żarciem całkowicie z nim nieskoordynowanym. To nieszczęsne mleko dla przykładu. Krowa je produkuje bo cielaki się na nim chowają. Cielaki, które docelowo zmierzają wagowo w stronę jakiejś tony może. Jaką wartość i jaki skład ma takie mleko, nie wiem dokładnie, ale myślę, że skoro wyhodować ma się na nim niezłych rozmiarów krówka to raczej ludzkiego mleka nie przypomina. Ale co tam. Człowiek sobie je pije w najlepsze, bo w reklamie ktoś powiedział, że to takie cudowne jest wapnia źródło. O krowiej kazeinie, która zdaje się jest toksyną, nikt w reklamie nie wspomina.
Żeby więc ją nieco przybliżyć, w opowieści pt. „Mleko cichy morderca” taki oto traktat wysmarował ktoś o kazeinie: „Kazeina to białko występujące w mleku. Niezbędna do tworzenia mocnych kości, kopyt i rogów cielaka. Jest jej 3 razy więcej niż w mleku ludzkim. Po trafieniu do żołądka niemowlęcia kazeina ścina się tworząc twarde duże grudki trudne do strawienia. Człowiek w przeciwieństwie do cielęcia nie jest przystosowany do trawienia tego białka z mleka krowiego. W wyniku bakteryjnego rozkładu kazeiny powstaje gęsty śluz osiadający na błonach śluzowych człowieka, blokując system oddechowy i będąc obciążeniem dla systemu wydalniczego. Kazeina oblepia kosmki jelitowe, blokując wchłanianie. Z jednej strony mleko zawiera wapń, z drugiej strony kazeina zawarta w mleku blokuje wchłanianie tego pierwiastka.”
Nie wiem jak szanowni państwo odczytali powyższy tekst, ale do mnie przemówił zwłaszcza argument kopyt i rogów. Raczej bowiem nie uśmiecha się ich posiadanie. I oczywiście, że żartuję tu sobie i podkpiwam, ale odstawiając śmiechy chichy na bok, czyż nie jest dziwny dorosły człowiek, który raczy się mlekiem krowim, podczas gdy dorosła krowa nawet krowiego, czyli gatunkowo sobie właściwego mleka, nie tknie?
O tym, że nabiał uczula nas na wszystkie możliwe sposoby słyszę prawie już wszędzie. Mało tego, uczula w pewien, chciałoby się rzec, podstępny sposób, w rezultacie czego nie do końca upatrujemy przyczyn uczulenia w szklance mleka czy w serze. Zajadamy się więc jogurcikami i innymi przetworami, zaś sprawy uczuleniowe załatwiamy za pomocą pigułki. Gdzie tu sens, gdzie rozum, kiedy wszystko raczej wygląda na chorobę krów szalonych?
Każdy je jak chce rzecz jasna i nie moją jest rolą rewolucję żywieniową zaczynać. Wiem, że pewnie niejeden by się uśmiał, gdyby zrobił wysiłek i tekst ten przeczytał. Mój własny mąż nie słuchał nigdy mojego gadania o nabiale i mięsie i ogólnie o białku zwierzęcym, aż pewnego dnia obejrzał sobie film i popadł w skrajność znienacka. Na obiad zrobiłam mu więc cieciorkę z cebulą, pomidorami i curry, co choć brzmi jak jedzenie biedoty, pyszne i syte było. Zakupy następnie zawęziłam do sekcji: owoce, warzywa, leguminy oraz ziarna, wkurzając kasjerkę przy kalarepie i korzeniu selera bo najwyraźniej dwóch tych warzyw w życiu na oczy wcześniej nie widziała. Buraki czerwone i żółte mocno ją zbulwersowały, na widok zaś słodkich i zwykłych ziemniaków wydęła usta w wyrazie pogardy. No i dobrze. Niech gardzi. Seler, cebula słodka, cebula czerwona, papryka tri colori, cukinia, squash, kolendra, pietruszka, por i imbir, wszystkie one lądowały na taśmie kasy jak jakieś obce wojska, doprowadzając biedną kobietę żywioną burgerami do pasji iście szewskiej. Ale to ja byłam klientką i to ja byłam panią, więc mięsożerna pani kasjerka średnio mogła mnie tu zaatakować. Skanowała więc tylko metki, pytając co chwila co to takiego ja tu znowu kupiłam i jak się to niby po angielsku nazywa. A niby skąd ja mam to wiedzieć szanowna pani, skoro, no właśnie…. Polacy nie gęsi i swój język mają.
Abstrahując jednak od mojego życia burzliwego przy kasie w warzywniaku… zastanówcie się mili moi nad tym co wy tak naprawdę zajadacie? Jaki to produkt ląduje dzień po dniu na waszym talerzu? Ile świeżych warzyw zawiera wasz posiłek? Bo jeśli nie więcej niż połowę talerza to znak, że może należałoby menu zrewidować…
Czy zostaniemy zatem, mąż i ja, weganami tak już na poważnie? Hmmm… trudno powiedzieć. W ramach swoistej próby, udaliśmy się w niedzielę do wegańskiej knajpy na kolacyjkę. I co? No ładna knajpa, nie ukrywam, z pomysłem, spirytualizmem i meblami z odzysku. Głodni byliśmy jak lwy i po misce żarcia zażyczyliśmy sobie. Mąż zakupił Machu Picchu, ja tymczasem sięgnęłam po Hawańską Aferkę. Godzinę później tak nam w brzuchu burczało ze słychać było w całej okolicy. W końcu jednak miski przynieśli, żarcie rzucili, wiec widelce poszły w ruch. Dobre było? No niby tak, już jednak w trakcie konsumpcji jak nas nagle nie wydęło, nie nadęło, nie nadmuchało! W cierpieniach jelitowych, przy gromkiej asyście wybuchów armatnich, wracaliśmy do domu totalnie upokorzeni obiecując sobie solennie, że cały ten weganizm jeszcze raz gruntownie przemyślimy. I oczywiście myśleliśmy, tym bardziej, że w całym tym filmie, pewien rewolucyjny pan doktor z Chicago tak się mniej więcej do ludu wypowiedział: jak coś ma nogi, płetwy lub oczy, to tego czegoś jeść nie należy. Czy krewetka ma oczy? Pytał mąż myśląc. Czy ktoś hoduje ślepe krowy? Dalej kombinował.
Cóż. Nie wiemy więc tak do końca, czy weganizm to nasze powołanie. Ale jeśli nawet nie weganizm w 100% to przynajmniej wegetarianizm. Białka w warzywach jest mnóstwo i nic nie stoi na przeszkodzie by właśnie z warzyw je pozyskiwać. Podobnie sprawy mają się z wapniem. Ten pochodzenia roślinnego jest równie dobry, a przy tym zapewne i lepiej przyswajalny. Nie musimy wiec jeść mięsa i popijać mleka aby żyć. Chcemy jednak zdrowo żyć. I jeśli wymaga to nowych prób i błędów w kuchni, to czemu nie.
W zupełności się zgadzam: krowie mleko jest dla cieląt, ale ciągle jestem mięsożerna, a kawy bez mleka nie umiem wypić. Z wegańskiego lokalu mam podobne doświadczenia, na szczęście oprócz kulek o dziwnie brzmiącej nazwie i jeszcze dziwniejszym smaku zamówiłam też jakąś zupę. Kulki okazały się trudne do pogryzienia, ciężkostrawne i wzdymające. Nigdy więcej…
PolubieniePolubienie