Chodzi mi po głowie Dziki Zachód. W sumie dziwić nikogo to nie powinno, bo na Dzikim Zachodzie mieszkam sobie. No może nie jest on już taki so very John Wayne, ale kiedyś przecież był. Więc tak jak w Polsce jest lajkonik i czerwone korale, tak tu kowbojskie buty, lasso i kapelusz tkwią wklejone w rzeczywistość. Nad samym oceanem może niekoniecznie, ale wystarczy odrobinę w głąb lądu się przemieścić, żeby natknąć się na tą część Ameryki, która bez kowbojskiego kapelusza z domu nosa nie wyściubi.
Od pewnego czasu kowbojski ten koncept coraz bardziej mnie intryguje. Przy czym nie o kapelusz i kowbojki mi tu chodzi (choć piękne kowbojki mogą być niezwykle sexy) lecz o samego, najjaśniejszego ducha Dzikiego Zachodu.
Moja wizja tamtej rzeczywistości prawdopodobnie niewiele z rzeczywistością historyczną ma wspólnego. Całkowicie jest bowiem spaczona Nienawistną Ósemką Tarantino, której jak na razie, inne interpretacje tamtego czasu, nie potrafią przebić. Szczerze, to tak mi ten Tarantino podkorowo się zagnieździł, że inne wersje Wild West nawet nie próbują podpłynąć do powierzchni mojego świadomego postrzegania. A szkoda, bo u Tarantino to nawet Indian chwilowo nie było, za to było mordobicie skutkiem którego powybijało się towarzystwo w iście krwawym stylu. Niezależnie jednak od aspektu morderczego, ogólny klimat jaki Tarantino był uprzejmy stworzyć w swoim filmie, choć zdecydowanie surrealny, to jednak jakoś tak zawiesił mi się w głowie i na dzień dzisiejszy pełni funkcję filtra dla wszystkiego co pod Dziki Zachód podchodzi. Inne wersje szans przy nim nie mają.
Przy czym proszę mnie bynajmniej źle nie zrozumieć. Wyrżnięcie w pień całej obsady filmowej samo w sobie nie rajcuje mnie ani na jotę. To co natomiast mnie kręci, to ten koncept rozleglej krainy, którą przemierzają jeźdźcy odziani w niedźwiedzie skóry. To owa instynktowna czujność, która zmusza człowieka do tego, by oczy miał dookoła głowy. To straszliwa surowość czasów i warunków, świszczący wiatr, tętent kopyt końskich i ciężar życia, które jest, a w chwilę potem ulatuje.
W sumie to skłamałam trochę. Bo oprócz tego Tarantino także Dead Man Jima Jarmuscha, z boskim Johnnym Deppem w roli głównej, siedzi mi głęboko w głowie. Tu akurat są Indianie. I jest śmierć, w swej postaci nieuchronnej, która to spokojnie sobie czeka na wszystkich straceńców, a zwłaszcza na jednego. Jest tam też pewna ulotna duchowość, swoisty spirytualizm, jakiego biały człowiek nie ogarnia. Jest dzikość, szamańskość, jest podróż na drugą stronę wielkiej rzeki. Tak w każdym razie pamiętam Dead Man’a i taki też jest mój Dziki Zachód, moja wizja tamtych czasów, mój Wild West. No tak go sobie właśnie widzę.
I nie! Bron boże! Nigdy bym tam się nie chciała teleportować, w ten bezmiar wszechświszczącego piachu i ludzkich ciał lepkich od potu, a przy tym dobrze zakonserwowanych w jakiejś taniej, niewybrednej whiskey. To nie moja bajka taki Dziki Zachód. Niemniej jednak chwilowo, na mały momencik i tak dla poudawania, to się chętnie w kowbojki bym wbiła, no bo czemu nie.
Już dwa lata temu planowałam wyprawę do jakiegoś GhostTown, miasteczka z przeszłości, w którym żywego ducha człowiek nie uświadczy, za to wodze wyobraźni może sobie popuścić bez oporów. Niestety plany to były po próżnicy, w ich miejsce inne projekty nieustannie wskakiwały. Tak oto Ghost Town pozostawało miastem duchów, ja sama zaś odkładałam moją wizytę do rzeczywistości Dzikiego Zachodu w, bagatela, nieskończoność.
Parę weekendów temu jednak udałam się na babski wypad za miasto, na pobliską pustynię, do Joshua Tree National Park. Jak się okazało, w nie tak znacznym oddaleniu, choć poniekąd w izolacji od wścibskiego świata, zlokalizowało się niejakie Pioneertown, miasteczko jak z westernu, choć niekoniecznie typowe Ghost Town. Wybudowane w latach czterdziestych XX wieku, Pioneertown służyć miało z początku jako miejsce rozrywki dla ludzi filmu zaprzyjaźnionych z niejakim Dickiem Curtisem, fundatorem miasteczka. To tam mieli spędzać czas on i jego znajomi, kiedy Palm Springs wydawało im się chwilowo zbyt mdłe. Miasto dodatkowo posłużyć miało hollywoodzkim reżyserom i ich gwiazdom za plan filmowy pod filmy rodem z Dzikiego Zachodu. I w rzeczy samej, parę westernów oraz tematycznych telewizyjnych show, narodziło się na jego terenie.
Niewiele w nim rzecz jasna historycznej autentyczności. Wystarczy zauważyć, że fronty budynków zaprojektowane zostały specjalnie na jego potrzeby w czasach całkowicie – wtedy – współczesnych, choć przy ich wykonaniu nie pominięto opinii ekspertów. To dzięki nim, miasteczko w dniu zakończenia budowy wyglądało tak jakby miało już ze sto lat. Posadowione po dwóch stronach niezwykle szerokiej ulicy Mane, skupiło kilka zasadniczych budynków, w tym hotel, saloon, gazetę, pocztę, kręglarnię, no i rzecz jasna posterunek Szeryfa. W latach sześćdziesiątych mało brakowało, a zrównano by je z ziemią, po tym jak ktoś niespełna rozumu wymyślił, aby w okolicy oraz na terenie Pioneertown, wybudować kompletnie bezpłciowe i pozbawione charakteru centrum handlowe. Na całe szczęście, ten nikczemny projekt nigdy do skutku nie doszedł. Niestety w 1963 roku, nieustalonego pochodzenia pożar spalił dwa cenne obiekty na terenie miasta: Golden Stallion Saloon oraz Red Dog Saloon. Od wszelkich tragedii uchowała się tawerna do której zapewne w przypływie tęsknoty do czegoś niemdłego, zawitał jakiś czas temu sam Sir Paul McCartney. Pograł dla gromadki trzystu osób zgormadzonych przy piwku, po czym wrócił do rzeczywistości.
Wracając jednak do nas. Kiedy zajrzałyśmy do Pioneertown, niby to zupełnym przypadkiem tych parę weekendów temu, miasto wcale gwarem nie wrzało. Ludzi plątało się po sklepikach niewielu więc i szeroka ulica Mane, z wirującym piachem pustyni, jakoś tak nagle nabrała czaru. Nie powiem, poczułam się trochę jak w przygodzie. Naciąganej, wiem przecież, ale jednak Tarantino w wersji light, włączył mi się na podkorze. Szłyśmy więc z dziewczynami przez to wyimaginowane miasto mijając budynek za budynkiem, a wiatr tego dnia świszczał jakby zmysły postradał. Powietrze przeszywał metaliczny dźwięk, skrzypiały witryny okien, wszystkim dookoła pomiatał wiatr. Kto pamięta te momenty w westernach gdy przybyły z daleka jeździec wjeżdża do miasteczka i czujnie przemierza główną ulicę śledzony każdym okiem bez wyjątku, kto pamięta ten świst wiatru i dźwięki szarpiących się na wietrze czy to okiennic czy też różnych metalowych przedmiotów, kto widzi piach sunący po ziemi niczym zapowiadająca przybycie gościa świta, ten wie, że tego dnia to żeśmy sobie z laskami mały western zafundowały. Jak ten Sir McCartney, wybiłyśmy się z reala na mała chwilę. Na momencik i bez większego aj waj. Bez przygotowania i bez odpowiedniego obuwia. Nawet cholera bez kapelusza. Ale nie o detale przecież tu chodzi kochani lecz o małą chwilę w życiu. No, people? O carpe diem chodzi. O umarłych poetów. O życie tu i teraz. O wewnętrzne dziecko. I o wszystko to, co w ułamku sekundy jest w stanie nas przekonać, że życie to przygoda.