Było to całe lata temu…. W wieku chrystusowym, z dwoma walizkami dobytku i carte blanche na życie wylądowałam na JFK. Potem przez trzy tygodnie patrzyłam jak pięknie kwitną magnolie. Był marzec i był Manhattan, oddalony o 27 minut drogi, a z lustra spoglądały na mnie zaciekawione oczy z prostym pytaniem „co teraz?”
Wydawałoby się, że w takim wieku zna się większość odpowiedzi na te wszystkie: co teraz? co dalej? czego ja chcę? dylematy. Ale nie. Często nie zna się ich wcale i ja akurat tak miałam i boy! nie pasowało mi to wcale.
Trudno uwierzyć, że 33-letni człowiek ląduje w Ameryce i nie wie czego chce. Czy to w ogóle jest możliwe tyle żyć i nie wiedzieć cały czas? I co to za życie, takie w niewiedzy? W nieznajomości samej siebie? Z dala od centrum własnego wszechświata i istoty samego istnienia…
No cóż… życie jak życie. Wypełnione różnymi zadaniami, które mało nas interesują, osiągnięciami, na których wcale nam nie zależy, a często też i ludźmi, którzy nas nie rozumieją, bo jak mają rozumieć skoro my sami problem z tym mamy.
Bywa, że ludzie żyją tak całe życie nie wiedząc po co żyją. Jak piłka odbijają się to od ziemi to od ściany, bęc, bęc, takie życie mają. A ja tak nie chciałam. W tej Ameryce, nie chciałam tak żyć bez celu. Więc rozpoczęłam poszukiwania w parze z eksperymentami.
Próbowałam różnych opcji. To poszłam do szkoły, to biznes rozkręcałam. Ba! Nawet społecznie zaczęłam się udzielać, ale i tu kulą w płot rzuciłam z precyzją godną podziwu. Lata mijały, a ja bęc, bęc, od ściany do ściany się odbijałam, bez celu, jak ślepa babka i bez bladego pojęcia.
Pewnego razu na google znalazłam jednak test na cel życiowy. Purpose of life, czyli sens życia, miał mi ów test pomóc wyklarować. Wiem, to tylko jakiś tam był test na google, jeden z tysięcy, najczęściej całkowicie niepoważnych rezultatów jakie wykluwają się z internetowej wyszukiwarki. Ale pomimo tego, pomimo braku powagi sytuacji, odbyłam dziwną podróż przez prawie pół setki pytań. Samo ćwiczenie żmudne było, a przy tym wymagało zejścia po krętych schodach w głąb samej siebie. Szukanie odpowiedzi nie jest bowiem zadaniem łatwym, jak człowiek od dziecka nie słyszy siebie, nie zna zakamarków swojego wewnętrznego świata, a do tego skazany jest na odpowiedzi nieprawdziwe, podrzucone, spreparowane przez totalnie rozwydrzone ego, albo zobojętniały na wszystko świat zewnętrzny.
Nie pomylę się pewnie wcale jeśli tu napiszę bez ogródek, że od dziecka bombardują nas jak tylko mogą i to z każdej możliwej strony. Żyjemy w świecie zagłuszeń, odizolowani od własnej istoty. Niby realizujemy plan i przemieszczamy się do przodu, ale prawda jest taka, że im bardziej ulegamy narzuconym nam standardom, tym większą staje się przepaść pomiędzy tym co reprezentujemy sobą w świecie zewnętrznym, a naszą własną, jedyną prawdą.
Skutki tej separacji od siebie są potem takie, że w wieku chrystusowym i wiele lat później, błąkamy się po ziemi jak wyblakle zjawy, które nie znają kierunku swej podróży i nie pojmują jej sensu.
A przecież to jednak nasze jest życie. Zależy, którym bogom wierzyć, może być i tak, że jedyne. Drugiej szansy nie będzie, za to kara za zmarnowanie talentów nas nie ominie i to pewnie bez względu na wyznawaną religię. Jedno życie! mainland! – tak w reklamie mówi dwóch hawajczyków, którzy siedzą na plaży pod palmą w towarzystwie oceanicznych fal. Jedno życie mainland! łazi mi potem po głowie tygodniami.
I pewnie, że są ludzie, którzy żyją na całego i z pasją. Ci zapewne nigdy nie zrozumieją o czym ja tu sobie piszę. Oni też zamazują poniekąd ogólny obraz reszty społeczeństwa. Wydaje nam się, że tych parę gwiazd na niebie w zupełności wystarczy do tego, by wszechświat naszego życia istniał sobie w najlepsze. Może jest i tak. Może niektórym to nawet odpowiada, być częścią jakiejś nieokreślonej czarnej materii, na tle której inne gwiazdy błyszczą jeszcze jaśniej. Czy to ma jednak sens? Jeżeli potencjał na rozbłyszczenie własnej gwiazdy ma każdy z nas?
Mój test na google dał mi zabawne rezultaty o których opowiadałam potem przez długi czas z rozbawieniem. Podróże, pisanie, ludzie, komunikacja, rozwój wewnętrzny, ruch, energia i dużo wina – oto motywy absolutnie przewodnie. I co ciekawe, bardzo, bardzo moje. Staram się więc jak tylko mogę, by rzeczy które robię skupiały się dookoła tych kilku spraw. To im poświęcam czas, uwagę, to w ich kontekście staram się życie moje pleść. Czy efekt tego jakiś jest? Zwolniłam, obniżył mi się poziom stresu, wyciszyłam wewnętrzne demony, jest mi radośniej i raźniej. Ach! I znowu planuję kolejną podróż. A konkretnie dwie. Bo może celem mojego życia nie jest wcale żaden konkretny cel, lecz jak to ktoś kiedyś mądrze powiedział: sama podróż jest celem, celem samym w sobie.