Marzenia są jak tęcza

Ze wszystkich podróży, ta była inna. Bo może najbliżej marzeń po prostu. Peru. Październik 2017. Wcale nie gnało mnie tam jakoś tak od środka, ale jak już na miejsce dotarłam, tak całkowicie uległam. Może też to  wysokość sprawiła, że od momentu jak tylko w Cusco się znalazłam, tak nagle wszystko stało się jakby rzadsze i jakby lżejsze. 3400 m.n.p.m robi bowiem swoje. Człowiek powolnieje, mniej myśli, ja do tego odczuwałam ciągły ucisk w czaszce mniej lub bardziej zbliżony do bólu głowy. I nawet mate de coca problemu nie rozwiązywało.

Rzecz jasna aklimatyzowaliśmy się w Cusco, przed dalszą wyprawą na Machu Picchu. Znajomi, którzy podróżowali z nami mieli w planie całkiem ambitny trekking, który szczytować miał na wysokości grubo ponad 4000 m.n.p.m. Ważne więc było abyśmy się wszyscy przygotowali. A oni zwłaszcza.

Pierwszego dnia zatem obeszliśmy sobie Cusco, drugiego wyprawiliśmy się do pobliskich ruin Saksaywaman, trzeciego z kolei poważyliśmy się na spacerek pod górkę do słynnych ruin w Pisac. No, przyznać muszę, że mnie całkiem nieźle przytkało na tym podejściu pod górkę, w promieniach palącego słońca. To wtedy jak mniemam zaczęłam rozwijać pewną przydatną technikę, łażenia na czterech łapach tudzież czterech nogach. Oj, ciężko mi się szło, jeszcze ciężej dyszało. Na szczycie w niezwykłych poinkaskich ruinach padłam wycieńczona, jak przykładna kobieta…. no właśnie …. w ruinie.

Nie o Cusco, Saksaywaman czy o Pisac a nawet o Machu Picchu jednak będzie ten post. Czwartego dnia pobytu na wysokościach podjęliśmy bowiem decyzję, że oto wdrapiemy się jeszcze wyżej na plecy matki ziemi i zarezerwowaliśmy wycieczkę do Montana de Siete Colores (Vinicunca). Góra Tęczowa, bo tak ją również zwą, to jak dla mnie jeden z andyjskich cudów. Ukryta całkiem zmyślnie w paśmie górskim Willkanuta, oddalona jest od Cusco o trzy godziny jazdy samochodem. I choć jest nieziemsko piękna, dla turystycznego oka stała się widzialna dopiero w jakimś 2015 roku. Peruwiańczycy twierdzą, że wcześniej Tęczowa Góra nie była im znana a to dlatego, że pod śniegami drzemała. Czy to prawda? Nie wiadomo. Podobno przez pewien czas, dotarcie do Rainbow Mountain możliwe było tylko w ramach 6-cio dniowego trekkingu. Zważywszy na wysokość (ponad 5000 m. n. p. m.), takie sześciodniowe przedsięwzięcie pewnie nie byłoby dla każdego. Czasy się jednak zmieniają, turyści kapryśnieją, Peru więc ze skóry wychodzi, żeby lud przybyły z daleka zadowolić.

I tak oto nasza wyprawa na Tęczową Górę zamknęła się w, bagatela, jednym dniu. O 3 w nocy pod hotel zajechał autokar. Była nas czwórka śmiałków, w busie czekali już inni, na wpół przytomni, wyrwani ze snu, acz żądni wrażeń, turyści z najróżniejszych stron świata. Przewodnik zapowiedział, że podróż potrwa trzy godziny więc najlepiej będzie jak uderzymy w sen. Wiedział co mówił. Kiedy koło 6 rano otworzyłam oczy miałam moment z serii: nie mam pojęcia gdzie jestem. Autokar cały czas gnał przed siebie, przy czym sceneria nabrała baśniowych wymiarów. Dookoła nas, dokładnie wszędzie, roztaczały się góry. Byliśmy w ich środku, na wąskiej nie znającej asfaltu drodze, wijącej się jak wściekła żmija, zakrętami, które najprościej mówiąc nie dawały nadziei. Jedno spojrzenie za okno i człowiek od razu żałował, że się wybudził w trakcie jazdy. Droga miała szerokość autobusu ni mniej ni więcej, a zaraz potem był spadek w dół. Jednego jednak nie można było jej odmówić…bo choć wiła się tym obłędnym niebezpieczeństwem robiła to w krainie, której urok przebijał strach.

Tuż przed siódmą pojawiły się na naszej drodze ubogie domostwa. Musieliśmy być już na wysokości około 4000 m.n.p.m. i zaskoczyło nas, ze w takim odosobnieniu żyć chce ktokolwiek. Autobus zatrzymał się przy jakimś budynku, przewodnik zaprosił wszystkich na śniadanie. Kawa, bułka, masło, dżem. Ale kto tam myślał o jedzeniu! Toaleta za budynkiem i za opłatą, przypomniała mi pewien kamping w Jugosławii. Dziura w ziemi, dwie stopki i voila! Nie ma co wybrzydzać bo to nie wyprawa dla księżniczek była.

Wita Góra Siedmiu Kolorów

Do naszego przewodnika, dołączył na śniadaniu pewien miły „szerpa”. To on, po hiszpańsku, zapoznał nas z programem dnia. Piąte przez dziesiąte zrozumiałam, w tym, że zimno będzie niesłychanie więc czapki, rękawiczki, szaliki oraz ubiór na cebulkę to tak zwany mus. Polecił też kijki tym wszystkim, którzy przejść chcieli cały szlak na nogach, a nie na koniu, bo opcję „koń” (caballo) również nadmienił. Osiem kilometrów mieliśmy do przejścia, trzy godziny w jedną stronę, tak wyliczył nam czas.

Pomimo tego, że znajdowaliśmy się w miejscu cudownie oddalonym od cywilizacji, stragan ze sprzętem polecanym przez przewodnika, rzecz jasna był i to vis a vis naszej stołówki. Małżonek mój wypożyczył kije (każdy z innej parafii, ale wdzięczny był za nie jak nic), ja zaś nabyłam ciepły szalik i czapkę. Nie dlatego że nie miałam swoich ale dlatego, że ceny były przystępne, a sprzedawca zarzekał się, że wydziergane zostały z baby alpaca (jak nam potem z uśmiechem rozbawienia wyjaśnił pewien sprzyjający przewodnik, baby alpaca to często maybe alpaca).

Ja tam biorę konia…

Ubrani, uzbrojeni w kije dotarliśmy do miejsca, w którym rozpoczynał się szlak na Tęczową Górę. Ta część grupy, która zdecydowała się na własnych nogach zdobywać szczyt wyruszyła od razu. Cieniasy takie jak ja, skierowały się do miejsca, w którym wieśniacy i ich konie tylko czekali na mój typ turysty. 90 soli zażyczył sobie mój pan koniuszy (lat dobrze po sześćdziesiątce, w sandałkach na gołych stopach, mówiący po hiszpańsku, ale jak się potem dowiedziałam, preferujący quechua – język imperium Inków). Bez słowa i bez próby negocjowania ceny (ludzie piszą na blogach i w komentarzach, że za mniej soli też można konno zdobywać górę) zamontowałam się na moim caballo, dostałam lejce do łapy i ruszyliśmy. Mój koniuszy na szczęście z nami. Prowadził konia dając mi pełną możliwość mentalnego odlotu w krainę, która powoli zaczęła mnie wsysać, wciągać, totalnie pochłaniać

Mój uroczy przewodnik

A więc wiemy już, że Górę Tęczową podchodziłam na koniu. Wysiłek był to żadny i wszystko szło bardzo sprawnie. Powoli minęliśmy wszystkich pieszych uczestników naszej wycieczki, przemieszczając się czerwonym szlakiem, który wił się w dolinie. Cały szlak tak właśnie prowadzi, środeczkiem pomiędzy górami, które patrzą na nas małych ludzi wyniośle z tego swojego poziomu boskości i spokoju. Czuć to wszędzie, czuć to dookoła, tę przewagę gór, ich wielkość, duchowość i medytacyjny nastrój. Człowiek czuje się wobec nich mały, czuje się nieistotny ale nie w żaden uwłaczający mu sposób, bo góry nie mają żadnych intencji. One po prostu są i są doskonale piękne. Ludzka małość ma tu wymiar czysto spirytualny. Oto ten który z prochu powstał i niechybnie w proch się obróci, dostaje okazję obcowania z elementem boskim. Siłą rzeczy człowiek pochyla głowę, nabiera pokory, a przy tym czuje życie całym sobą. Jest bowiem uczestnikiem czegoś znacznie większego niż dzień powszedni. Kroczy przez krainę, której sobie nie wyobrażał, a która syci jego zmysły istnym pokarmem bogów. Nie ma słów, które opisać potrafią piękno tej krainy. Nie ma zdjęć, które byłyby w stanie oddać to co widziałam i co wsączyło się we mnie przez wszystkie pory. Cokolwiek tu nie napiszę, będzie płaskie po prostu. Ale powiem, że był to chyba jeden z najintymniejszych momentów mojego życia, taki w którym modlisz się, bo wiesz że Bóg cię słyszy. Modlisz się dziękczynnie. Modlisz się z wdzięczności. I nie prosisz o nic.

Na szlaku

Dzień tymczasem rozwijał się w słońce. Szybko zaczęłam się rozbierać z cebulowych warstw, z czapki, z szalika i rękawiczek. Nawet na koniu, w promieniach słońca, było mi coraz cieplej. Czasami jednak z konia musiałam zejść. Są bowiem miejsca na szlaku, które koń przechodzi sam, a ty, jego jeździec, musisz za nim się gramolić. I tu dopiero odczuwałam, na jakiej znajdujemy się wysokości. Zwykłe przejście kilku kroków, odbierało mi możliwość oddychania. Mój sześćdziesięcioletni koniuszy uśmiechał się pod nosem. On to śmiga po tych górach jak strzała. Ja tymczasem ledwo nogą powłóczyłam.

Kiedy doszliśmy do podnóża Tęczowej Góry, zejście z konia okazało się być permanentne. „Teraz już na nogach musisz zdobyć szczyt. Koń i ja zostajemy tutaj i będziemy czekać na twój powrót” – tak mi zakomunikowała moja jedyna nadzieja na przetrwanie. Co było jednak robić. Spojrzałam w górę, w kierunku celu, po czym zarzuciłam plecak i zaczęłam powolutku iść.

Alpaki

Trzynaście kroków mogłam zrobić. Dokładnie trzynaście zanim mój organizm mówił mi stop. Parę minut odpoczynku i znowu kroczek za kroczkiem, w głowie, w myślach, liczony. Raz, dwa, trzy…. trzynaście. Stop. Na koniu rzecz jasna tego nie czułam, teraz jednak, wysokość pękała ze śmiechu widząc jak ślimakiem podchodzę do góry. Ale nie dałam się. Raz, dwa, trzy … trzynaście. Powtarzałam jak mantrę. Raz, dwa, trzy …. trzynaście. Byłam jak w jakimś transie. Ogarnęła mnie słabość, która prawie słodka była. Oddychałam ciężko, ważyłam cztery tony, ale coś mnie gnało do przodu (nawet jeśli z prędkością ślimaka tylko). Więc szłam, kroczek za kroczkiem, pokornie, powoli, metodycznie. Takie góry to nie miejsce na ambicje, wiedziałam to instynktownie. Nic nie szkodzi, że mnie mijali ludzie. Oni może młodsi, może zdrowsi, może bardziej wysportowani byli. Ja szłam swoim rytmem dumna, że w ogóle robię coś co dotyka pewnie szczytu moich możliwości.

Na wysokościach

Podejście pod górę samo w sobie jest niezwykle bajkowe. Tęczowa góra, pokazuje bowiem swoje kolory już na tym etapie. Odkrywa je jeden po drugim… robisz parę kroczków, pokazuje się żółty, znowu parę kroczków i oto widzisz zielony, raz, dwa, trzy… trzynaście i robi się czerwono. Istna gra wstępna człowieku, a z każdą kolejną odsłoną, jest ci coraz lepiej. Dopiero jednak dojście do punktu widokowego otwiera ci z hukiem wielką klapę w głowie. Oto Bóg ci kładzie pod nos widok nie z tej ziemi. Więc odstawiasz wewnętrzny taniec radości, promieniejesz, oczy otwierasz najszerzej jak potrafisz żeby nie utracić ani krztyny z tego niesamowitego widoku. Szczerbaty starzec za parę soli nalewa ci gorącej herbatki z liści koka. Żadna z wcześniej pitych mate de coca nie była taka pyszna. Jakby tego było mało, nagle słyszysz za sobą dzwoneczki. Patrzysz za siebie i widzisz jak pasterz prowadzi całe stado lam. Płyną przez ten krajobraz jak jakieś disneyowskie postaci, przyozdobione kolorowymi wstążkami. No bajka człowieku, bajka. Wracasz jednak do kolorowej góry, bo to ona jest dzisiaj twoją kochanką.

Sprzedawca mate de coca

Atak szczytowy, nazwijmy go, to już tylko pół godzinki stylem raz, dwa, trzy … trzynaście. Więc znowu powłóczę nóżkami, tym razem jednak przystaję na dłużej, by sycić oczy do przesycenia. Nie da się jednak przesycić, nie da się przepełnić tymi obrazami. Gapię się więc na nie bez żadnej ambicji, bo ta jak wiemy nie ma szans w tych górach.

Nadmienię jeszcze, że tak się wlokłam, że dogonili i przegonili mnie chyba wszyscy. Mój mąż dotarł na szczyt w jakieś 25 minut po mnie. A przypomnę, że on te trasę na nogach przeszedł. Ewa, z naszej czwórki dziewczyna, była na szczycie jeszcze przede mną. Ale ona jak rakieta poszła, z obozu, na szczyt, nie wiem czy i konia nie przegoniła. Zapłaciła za to jednak przy zejściu chorobą wysokogórską. Nie, nie lekkim przemęczeniem organizmu, ale całkiem poważną chorobą z całą serią objawów. Nie było wyjścia, trzeba było podać jej tlen. Poczuła się lepiej dopiero w Cusco. Zanim tam jednak dotarła, swoje przecierpiała. Zjeżdżając z gór, zatrzymaliśmy się bowiem jeszcze na godzinny lunch.

I tutaj słowo przestrogi. Wiedzieliśmy dobrze, że nie powinniśmy jeść w Peru surowych warzyw, mytych w wodzie niewiadomego pochodzenia. Niestety lunch wliczony w koszt naszej wycieczki okazał się być małym dziełem sztuki. Dwóch szefów kuchni nie tylko go dla nas ugotowało, ale w pewnym sensie dosłownie wycięło jak jakąś artystyczną wycinankę. Warzywa, jak origami, poukładane w piękne mandale, niestety miały efekt jabłka w raju. Sięgnęłam po nie z zapałem. Lunch był pyszny, niespodziewany na takich wysokościach. Cóż kiedy dnia następnego, przeszłam coś na wzór przygotowania do kolonoskopii. Opowiadam to jako wątek rozrywkowy ale po trosze także w ramach przestrogi. Bez względu jednak na zakończenie, wyprawa na Tęczową Górę była wyprawą po marzenie. Wartą każdego postawionego kroku, każdego brakującego oddechu. I pomyśleć, że Bóg w siedem dni stworzył taki świat.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

 

 

6 uwag do wpisu “Marzenia są jak tęcza

  1. Wyobraźnia oszalata od wrażeń jakbym tam była, niesamowite jest Peru
    Mój nowy cel rozwinął się w głowie – musze tam kiedyś pojechać
    Agatko pięknie opisałaś tą wyprawę
    Dziękuję i pozdrawiam

    Polubienie

  2. prawie jakbym tam z toba byla! dzieki za marzen
    przewodnictwo i mentalne podrozowanie po tej pieknej krainie

    Polubienie

  3. Małgosiu, koniecznie. Koniecznie jedź do Tęczowej Góry i to zanim zamienią ją w turystyczny biznes. Ausagante, to święta góra dla lokalnych ludów i Rainbow Mountain cała skąpana jest w tej świętości. Masz rację …. Peru jest niezwykłe!

    Polubienie

  4. Agata! Ty wiesz najlepiej, że podróże to taka fantastyczna jest sprawa! Nic tylko walizki pakować i ruszać po następną przygodę! 🙂

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s