Lubię pisać na dwa sposoby. Na wesoło, albo na odlotowo. To odlotowe pisanie to bardzo lubię, bo zabiera mnie tam gdzie sprawy robią się pluszowe, a gęste mgły są jak ciepłe kołderki. W odlotowym tekście mogę prawie wszystko, mogę być kim chcę, robić co chcę, no a przede wszystkim to mogę projektować sobie rzeczywistość jak jakiś nieustraszony bajkopisarz. A to jest taki fajny mały czad.
W tekście na wesoło też opowiadam w sumie to co chcę ale taki tekst ma więcej reguł no i dobrze jest jak pęka ze śmiechu. Trudno taki tekst wyszydełkować jak się ma tylko jedno poczucie humoru, a cały świat śmieje się z czego popadnie, albo z kota który wyleciał w przestrzeń, bo przeraził go toster. Z tego śmieje się na przykład Wes, chichra się jak głupi. Ale jak mu opowiem prawdziwie śmieszny żart, taki co to zatacza mną po kątach, to popada w zadumę i dostarcza a-na-lizę. Ja tymczasem zwijam się ze śmiechu, a potem przez pół dnia podśpiewuję, bo w takim świetnym jestem nastroju. I pomyśleć, że to wszystko za sprawą jednego małego żarcika, ten cały przytup nóżką i ciągły wewnętrzny rechocik, który niestety czasem wydostaje się na wolność, na przykład na środku ruchliwej ulicy, albo podczas biznesowego spotkania.
Piszę też teksty o tym, co przydarzyło mi się w życiu, na przykład o tym jak wybuchła mi ceramiczna miska, którą postawiłam na zapalonym palniku, albo jak dostałam raka, albo jak pojechałam do Meksyku, gdzie dwa tuziny ostryg prosto z oceanu kosztuje $5, a ludzie siłą rzeczy żyją prościej. (O tej misce to nie napisałam w sumie, ale chciałam, Bóg mi świadkiem).
Nie wiem po co jak tak ciągle piszę. Lokalna Agata mówi, że chodzi o przekaz, o zakomunikowanie światu spraw i rzeczy ważnych. Tak piszą jak mniemam, poważni pisarze. Siadają i wypruwają z siebie pisarskie flaki, a potem układają je w zgrabne serdelki słów, które serwują na talerzach białych kart. Niektórzy potrafią wysmażyć taką literacką ucztę, że człowiek długo się jeszcze potem oblizuje. Inni piszą tak trochę z mniejszą okrasą, aczkolwiek niezwykle pożywnie. Jeszcze inni zrobią parę fot, trzy przepisy i jest książka o deserach. Proste? Jak przysłowiowy drut.
Kiedyś na jeden z wielu meetingów czarownic, na które mężczyźni wstępu nie mają, przybyła pisarka taka, żeby było w temacie, świeżo upieczona. Usiadła w lotosie własnego uduchowienia, wzniosła oczy do wyimaginowanego nieba, po czym głosem słodkim jak gorąca czekolada poinformowała nas uprzejmie, że proces literackiego tworzenia jest przeżyciem mistycznym, ona sama zaś jest tylko medium, zaledwie przekaźnikiem, przez który przepływa boski przekaz. Jak wyjaśniła, jej służebną rolą jest nic innego jak pochwycenie i ujęcie przekazu w słowa, które wydobędą z niego zasadniczy sens.
Wow! pomyślałam sobie wtedy, co zabrzmiało jak: ja pierdolę! Przybiegłam do domu, siadłam w 1/15 lotosu (bom mało elastyczna), oczy wzniosłam ku niebu (czyli „ku sufitu”) i z napięciem czekałam, aż przepłynie przeze mnie bóg. Najlepiej jakby tak rzeką Colorado przywalił na początek, rwącą, wijącą się, grzmiącą na jednym odcinku i anielsko spokojną na drugim. Czekałam, czekałam. No i nic. Żadnej rzeki, nawet małego strumyczka cholera. Tylko koryto wyschnięte na pieprz.
To se poszłam nalałam wina, muzę puściłam z serii jazz i wtedy dopiero wysypał się ze mnie tekst. Dobry jak cholera, choć nieuduchowiony, niecenzuralny i niepublikowalny. A do tego z dużą ilością pierwszorzędnych literackich odlotów. Wysłałam go emailem do Marty, bo ona, wiem to na bank, będzie milczeć jak grób, tekstu nie wyda nawet na torturach.
Dalej jednak nie wiem po co ja tak piszę. Żeby mi chociaż za to płacili, ale kurde nie! Nic nie płacą. Za friko piszę. Żeby więc chociaż mnie czytali! Ale i w tym departamencie sprawy ślimakiem idą. Czyta mnie paru i to pewnie ze strachu, że odpytam. Wes, dla przykładu, to mnie nie czyta wcale. I to ma być mąż! No mówię Wam! Znikąd wsparcia. A ja mimo to, mimo wszystko, ciągle piszę.
Więc jeśli ktoś ma jakiś fajny pomysł na dobrą i domowej roboty maseczkę na zniszczone, farbowane włosy, to błagam niech mi poda. To tak żeby ten tekst nie poszedł na marne. Żeby coś, cokolwiek do diaska, z niego wyniknęło. Jeśli włosy będę miała jak jedwab to uznam, że warto się było tak rozpisać. Tyle słów, tyle zdań, choć ciągle nie wiadomo po co?!
Lubię to 🙂
PolubieniePolubienie
Jakże sie ciesze 🙂
PolubieniePolubienie
Tekst faktycznie niby o niczym a jednak dobrze się czyta:)
No i uśmiech się pojawia:)
PolubieniePolubienie
No jak uśmiech sie pojawia to juz jest cos 🙂 Tylko gdzie ten przepis na odżywkę do włosów? ….hmmm 😜
PolubieniePolubienie